Dodaj Komentarz
Komentarze (35)
washington
3 października 2016 13:21
Odpowiedz
To ja tylko się dopytam czy dobrze zrozumiałem - żona i dziecko/dzieci zostały w Polsce a Ty wyjechałeś na drugi koniec świata bez biletu powrotnego?
:shock: A na relacji ciąg dalszy czekam
:)
tropikey
3 października 2016 13:50
Odpowiedz
Kurczę, a ja mam wyrzuty sumienia z powodu zbliżającego się wyjazdu solo na... niecałe 3 tygodnie.
jurzystas
3 października 2016 17:17
Odpowiedz
@WashingtonOwszem, ale nie demonizujmy hasla “bilet w jedna strone”. To nie oznacza, ze nie wracam. Wrecz przeciwnie – mogę wrocic w każdej chwili i z dowolnego miejsca. Same zalety, z wyjątkiem ceny może, ale w moim przypadku – lot za mile M&M - wiec bez znaczenia czy w 1 czy w 2 strony (40kmil + 200PLN, Avianca via Madryt – po taniosci
:-)
kieras86
5 października 2016 06:46
Odpowiedz
na Galapagos mozna sie tez dostac samolotem
:) wiesz moze jak to cenowo wypada w porownaniu do statku?
jurzystas
5 października 2016 13:58
Odpowiedz
Statkiem (motorowka) - to tylko miedzy wyspami. Z Ekwadoru ladowego musisz doleciec na ktoras z wysp. Cena ok 400$ w obie strony. Dobra opcja jest lot za mile M&M - 25k mil i symboliczny tax (Avianca nie ma doplat paliwowych).
gecko
6 października 2016 19:21
Odpowiedz
Doliczyłem się dwunastu, ale znając życie jest ich sporo więcej
:P
brunoj
6 października 2016 22:10
Odpowiedz
26 na szybko, chocby na powyzszym zdjeciu widac ze zaznaczylem pojedynczo niektore podwojne (np dolne czerwone kolko najbardziej na prawo)
curvidens
7 października 2016 15:45
Odpowiedz
podziwiam talent, z 'głupiego" filetowania potrafisz zrobić interesującą opowieść
jurzystas
8 października 2016 06:48
Odpowiedz
7/10Tak więc po 2ch tygodniach opuszczam przytulne choć zimne wyspy Galapagos. Jeszcze przed wyjazdem udało mi się za 20$ sprzedać do pierwszej z brzegu wypożyczalni mój sprzęt do snorklowania. Ale będę miał teraz lekko w bagażu!
:-) Chyba moje prawe ucho i tak nie wytrzymałoby więcej nurkowania z foczkami. Adios moi Foczy Przyjaciele! Kiedyś do Was wrócę. Nie wiem kiedy, i nie wiem czy - ale wrócę
:-)Siedzę zatem w samolocie do Quito - i rozmyślam co by tu dalej z tak pięknie rozpoczętą Wyprawą. Po drodze na lotnisko St Cruz Baltra (2 autobusy i 1 prom z Puerto Ayora) - zgadałem się z dziewczyną z Niemiec o jej trasie przez lądowy Ekwador przed przylotem na Galapagos - i chyba podchwycę jej pomysł. Krystalizuje się to mniej-więcej tak: droga na południe - w kierunku Peru, a po drodze wejście na Cotopaxi (szczytu to się raczej nie da, ale zawsze coś – podobno piękny jest ) -> Baños (podobno fajne wody termalne - lubię takie - mniam
:-) -> kolej na Naroz del Diablo (podobno cały czas niezła pomimo, że nie pozwalają już jeździć na dachu odkąd kilka lat temu 2ch Japończyków straciło głowy na wjeździe do tunelu - bad luck
;-) -> Cuenca (kolonialne miasteczko z minionych epok) -> Vilcabamba (jakaś dolina w górach gdzie podobno ludzie żyją po 120 lat) -> Peru (TBD)Sounds like a plan. Życie zweryfikuje. Tak jak zweryfikowało pierwotny pomysł aby jechać na wschód Ekwadoru - do miasteczka Coca skąd statkiem cargo można zabrać się w dół Rio Napo do Amazonki a potem Amazonką w górę do Peru. Można, tyle, że przy bliższym pogooglaniu wyszło, że statki pływają ca 2x w miesiącu i nigdy nie wiadomo kiedy. Do tego czas podróży waha się od kilku dni do kilku tygodni, bo przy niskim stanie wody Rio Napo statek często osiada na mieliźnie i trzeba go ściągać lub czekać na "przypływ". Biorąc pod uwagę, że zasięg internetu w dżungli może być "niezadowalający" - ten element nie da się raczej pogodzić z moją robotą (w końcu pracuję stąd na pół etatu jakby na to nie patrzeć ). Next time - Amazonka poczeka. Zobaczmy – co czas przyniesie…
jurzystas
8 października 2016 06:53
Odpowiedz
cos sie nie tak opublikowalo... Wie ktos moze dlaczego tekst sie nie przyczepil do calosci, jak to mialo miejsce przy moich poprzednich wpisach, tylko pokazuje sie jako komentarz? Czy moze dlatego, ze nie ma zadnego zdjecia?
jurzystas
14 października 2016 05:34
Odpowiedz
Tjanx napisał:Fajny opis, a gdzie parasol? - podrzucić?tjanxPalatka "Holendierskogo soldata" sprawdza sie wystarczajaco dobrze - dzieki
:-)
tjanx
16 października 2016 22:27
Odpowiedz
Panie Sławomirze, co jest? - milczy Pan, chcę wierzyć że to tylko chwilowe lenistwo a nie coś brzydkiego.
pbak
16 października 2016 22:40
Odpowiedz
[quote="jurzystas"]@WashingtonOwszem, ale nie demonizujmy hasla “bilet w jedna strone”. To nie oznacza, ze nie wracam. Wrecz przeciwnie – mogę wrocic w każdej chwili i z dowolnego miejsca. Same zalety, z wyjątkiem ceny może, ale w moim przypadku – lot za mile M&M - wiec bez znaczenia czy w 1 czy w 2 strony (40kmil + 200PLN, Avianca via Madryt – po taniosci
:-)[/quoteWrzucisz pls szczegoly tego lotu?
jurzystas
18 października 2016 04:02
Odpowiedz
pbak napisał:jurzystas napisał:@WashingtonOwszem, ale nie demonizujmy hasla “bilet w jedna strone”. To nie oznacza, ze nie wracam. Wrecz przeciwnie – mogę wrocic w każdej chwili i z dowolnego miejsca. Same zalety, z wyjątkiem ceny może, ale w moim przypadku – lot za mile M&M - wiec bez znaczenia czy w 1 czy w 2 strony (40kmil + 200PLN, Avianca via Madryt – po taniosci
:-)[/quoteWrzucisz pls szczegoly tego lotu?Prosze bardzo: LOT WAW-MAD 10:40 + Avianca MAD-BOG 17:25 + Avianca BOG-UIO (kolo 23ciej) + Avianca UIO-SCY (kolo 10tej)
igore
18 października 2016 19:54
Odpowiedz
jurzystas napisał:nie będę zamęczał już czytelniko-oglądalników wątpliwej jakości zdjęciami. To oznacza brak kolejnych zdjęć wikuni we mgle. Wielka szkoda
:( Podoba mi się taka spokojna narracja. Będę czytał dalej.
jurzystas
19 października 2016 13:32
Odpowiedz
16/10 (cofam się chwilę w czasie bo naszła mnie potrzeba uzewnętrznienia wewnętrznych rozterek. Uprzedzam - przydługie będzie…)Tak więc nie mam już SMARTFONA. Wcoorviłem się wielce. „No jak to możliwe???!!!”. Przez stek przekleństw po jakimś czasie zaczyna się przebijać mój Głos Wewnętrzny: „Chłopie, wyluzuj! W Ameryce Pd jesteś. Ten kontynent tak ma. Wiedziałeś o tym przecież jadąc tutaj. Tak, czy Nie?” „No tak – wiedziałem… Ale q………...........................…………………….…………….No OK. jutro kupię sobie telefon – i jakoś to połatam”Przez pierwsze popołudnie czuję się jak głuchy ślepiec wrzucony w nieznane sobie środowisko. Do Centrum z dworca muszę wziąć taksówkę (Fuuuj!) za 1,5$ (OK
:-)Wieczorem miotam się bez sensu. Nie mogę połapać się w topografii. Mam wielki problem aby zapamiętać po której stronie skrzyżowania jest mój hotel.17/10Ganiam jak kot z pęcherzem po Cuence próbując kupić jakiś rozsądny telefon za rozsądną cenę. Okazuje się to nie być wcale takie proste. Taki – co wiem, że zadziała jak należy – kosztuje 600$+. No nie – bez przesady… Jakieś prostsze z kolei – pewnie połowa programów mi nie odpali. Do tego SIM-lock na Ekwador – nie wiadomo, czy da się zdjąć – i jeszcze niezgodna z Europejską częstotliwość – do wyrzucenia po powrocie. F…ck.I co tu począć???Dopiero gdy zrezygnowany siadam do kolacji – zaczyna docierać do mnie – że to są przecież oznaki uzależnienia. Uzależnienia od pie…nej technologii…Przebieg moich wewnętrznych rozważań – jest mniej więcej taki:-Ja: „Potrzebuję minimum: GPS z mapami offline, Email do Exchange, Gmail, Skype, Viber, Google, Przewodniki Lonely Planet, Translator, Aparat,….. Nie ma szans żebym był w stanie to wszystko odtworzyć za kasę zbliżoną chociaż do rozsądnej… Co tu począć???”-Głos Wewnętrzny: „Zastanów się, Chłopie – czy aby na pewno musisz być niewolnikiem technologii? Czy nie potrafisz już funkcjonować NORMALNIE? Pamiętasz jak podróżowałeś po świecie będąc studentem, bez tego całego shitu, z 50$ zaszytymi w gaciach, żeby przepuścili cię przez kolejną granicę?”-„No tak, ale…….”-„ A Twój 80letni Tata daje sobie radę dotrzeć bez całego tego elektronicznego g…na do Truskawca na Ukrainie?; Czy Malinowski podróżując przez Malaje miał dostęp on-line do Googla? Czy Kolumb posługiwał się GPSem?”-„No nie. Ale miał inne urządzenia nawigacyjne…”-„A ty nie masz? Słońce (poza czasem w południe kiedy świeci prosto z góry), kompas. Mapkę jakąś dostaniesz w każdym hostelu. Do tego koniec języka za przewodnika – 30 słów po hiszpańsku już znasz – douczysz się kolejnych 30…”-„No ale tak się już przyzwyczaiłem do tego elektronicznego wspomagania. To takie wygodne…”-„Nie smęć! Chodzisz na nocne rajdy na orientację, z mapami poprzekręcanymi tak, że nic z nich nie da się na pierwszy rzut oka wykumać? Dajesz sobie radę w Paryskich Katakumbach?”-„Fakt… Ale moja efektywna sprawność podróżowania spadnie drastycznie… Ale jak będę się kontaktował, co z moją robotą… Ale…”-„Co ale?! Jakie Ale?!!! Jesteś PODRÓŻNIKIEM, czy jakimś pie…onym <turystą>???”To przeważyło. -„Nikt, Ale to nikt, a już na pewno nie mój Głos Wewnętrzny – nie będzie nazywał mnie <turystą>! Dam radę bez tego całego e-shitu!!!”-„A widzisz! I Tak trzymać!!
:-)”18/10Co jest najlepsze na przywrócenie równowagi psychicznej po utracie e-goowna?Oczywiście: Aqua Termale. Cabeza pod zimną wodę – Cabeza pod gorącą wodę. Kilka godzin Totalnego Relaksu w basenach +8 <> +45 C. Ktoś mógłby – niesłusznie – nazwać to torturowaniem własnego ciała. Dla mnie działa doskonale. Mniammm!!! Do tego nacieranie wulkanicznym błotem. Od razu mordka mi się znowu śmieje do świata
:-). Jeśli istnieje raj – to tak właśnie musi wyglądać. A może piekło. Gorąco-zimno. Nie ważne. Coś nie-z-tej-ziemi w każdym bądź razie. W przerwach między różnotemperaturowymi piscinami – studiuję moje hiszpańskie rozmówki. Albo gadam z Lokalesami. Szczególnie dobrze rozmawia mi się z dziewczyną z Ambato. Ze szkoły pamięta jedynie parę słów po Engleso, co pomaga przy konieczności długich obejściówek aby objaśnić co się właściwie chciało powiedzieć, a równocześnie nie daje ucieczki na angielską łatwiznę. Nie przeszkadza jej moja gramatyka a’la Kali z użyciem 30 słówek. Jako logopeda – poprawia jedynie moją niewłaściwą artykulację „D” (=”Dzss” – język między zębami). Po prawdzie to pewnie w Hiszpanii, a nawet innych krajach AmLat mają i tak inna wymowę, ale co tam…
;-)Bardzo dużo ten dzień dał mi w moich lingwistycznych zmaganiach. Pewnie doszedłem już do nawet do 50 słówek. Co najważniejsze – to praktycznie w każdym temacie daje się radę dogadać. Ręce przy tym bolą – ale co tam
:-)Oswajam się z Nową Rzeczywistością. Nie będzie tak źle.Trafić do tutejszych Banos i spowrotem lokalnymi autobusami bez nawigacji - dałem radę.Pracować i tak muszę od 5 rano do południa w hotelu (WiFi w Ekwadorze działa zadziwiająco dobrze – szczególnie po doświadczeniach z Azji Pd-Wsch), a potem już w Europie nikogo na łączach nie ma – powinno być OK.Lonely Planet – gdzie dalej w podróży? – przeczytam sobie z kompa w hotelu wieczorem.Jak się nad tym zastanowić – to nieposiadanie e-shitu w autobusie – też będzie tylko pomocne. I tak małych skaczących literek na wyboistych drogach nie jest się w stanie dłużej niż kilka minut czytać. Wydrukuję sobie moje 2 strony hiszpańskiego samouczka w większej czcionce – i tym się zajmę. Brak zegarka? „Que hora es?”. Jak zapytam w ten sposób kilka razy podejrzanych współpodróżników – to będą wiedzieli, że nie mają mi czego próbować kraść. A brak foto-aparatu? I tak nikt potem nie chce tego oglądać. Do tego zaoszczędzę godzinę dziennie na wywalaniu 450 z 500 zdjęć, bo przecież już dawno zapomniałem jak się robiło zdjęcia na prawdziwej kliszy, którą trzeba było potem wywołać – i nie pstrykało się bez sensu x10.Hmmm. Dam radę! (pozatym wjechałem sobie na ambicję, cheche
;-)
jasiub
19 października 2016 15:29
Odpowiedz
Na pocieszenie powiem Ci, że takie są uroki Ekwadoru i nie jesteś jedyny.Ja straciłem tam Canona 40D z dobrym szkłem. Też w autobusie + 2 razy próbowano mnie okraść (raz wyjątkowo bezczelnie polewając mnie jakimś gównem). Do końca wyjazdu robiłem zdjęcia czerstwą małpką. Większość osób, którą znam i była w Ekwadorze, albo została okradziona, albo przynajmniej próbowano. Niestety mimo wielu fajnych miejsc to najbardziej złodziejski kraj Am. Pd. Powodzenia.
jurzystas
21 października 2016 03:02
Odpowiedz
20/10Vilcabamba. O istnieniu tego miejsca dowiedziałem się jadąc BlaBlaCar z Olsztyna do Wwy. Podobno ludzie żyją tu najdłużej na świecie. Miasteczko kilka tys mieszkańców położone – jak zwykle – między górami. Obecnie to w dużej mierze „Gringolandia”. Zanim jednak zanurzyłem się w eksploracji lokalnej społeczności – wybrałem się na konie. Jako pacholęcie sporo jeździłem, ujeżdżając wszystkie konie u dziadków na wsi na własnoręcznie zrobionym siodle ze starego dywanu, wałka od tapczanu, i paru pasków. Ostatnio raczej nie częściej raz na kilka lat, ale tego się nie zapomina. Wczoraj wieczorem zaszedłem do miasteczkowej „firmy końskiej”. „Macie coś na jutro?” „Możemy mieć – jeśli jesteś chętny – 30$ za 4h”. „ OK – jadę”. I tak oto dziś o 11tej wprost przed biurem firmy w miasteczku dosiadłem jednego z dwóch niepozornej postury wierzchowców. Drugiego dosiadł Wilson – współwłaściciel końskiego interesu. „Jeździsz?”. „Jeżdżę”. „Dobrze?”. Daję sobie radę”. „No to bierz tego” – wskazał na kasztanowatego konika. „Se llama Rayo”. Wilson podciągnął popręgi w indiańskich siodłach – i ruszyliśmy. Jedna przecznica – koniec miasteczka – i w galop. Woow! – nieźle zasuwa ten mój Rayo. Nie trzeba mu dwa razy powtarzać. Zasuwa jak na wyścigach. Galopujemy drogami „przedmieścia” do podnóża gór. No naprawdę nieźle. Mój konik ma wyraźnie duszę sportowca. Wcale nie ma zamiaru odpoczywać – musi być pierwszy. W końcu przechodzimy w kłus. No – teraz dostanę w d… Nic podobnego. Rayo sunie miękko w kłusie – prawie bez anglezowania. Śmiesznie zarzuca na boki przednimi kopytami, ale kłusuje pięknie. Tylko, że wyraźnie za tym nie przepada. Co chwila próbuje przejść w galop. Indiańska uprząż umożliwia jednak świetne prowadzenie. W charakterze wodzy – 2 postronki związane w jeden dokładnie za szyją konia – dają świetną kontrolę przy prowadzeniu jedną ręką. Rewelacja. Do tego małe, ale bardzo wygodne siodło.Przejeżdżamy wpław rzeczkę – i rozpoczynamy wspinaczkę. Ostro pod górę. Mimo stromizny – koniki w zasadzie nie idą stępa. Kłus zakosami pod stromiznę – i co chwila podgalopowywanie. Bez absolutnie żadnej zachęty. No nie mam sumienia ciągnąć Rayo za uzdę próbując go hamować – i tak nie ma lekko. Zakładam, że wie co robi… Rayo jest niestrudzony. Cały mokry – ciężko dysząc zasuwa pod górę jak dziki. Mam obawy, żeby mi nie padł martwy, ale Wilson twierdzi, że Rayo tak ma – i daje radę. Po jakimś bardzo krótkim czasie – nie wiem, ale chyba poniżej pół godziny – wparowujemy na grzbiet. Ponad 2000mnpm (ruszaliśmy z 1400coś). Koniki z pianą z pyska – wcale nie zamierzają odpocząć. Szybkim kłusem zasuwamy wąską ścieżką wzdłuż urwiska. Wiem, że to brzmi sadystycznie i "prawdziwi koniarza" mogą mnie za to chcieć zlinczować, ale goście – wedle Lonely Planet – są absolutnie profesjonalną firmą, dbającą o konie należycie. Przypominają mi się sceny z westernów, o których zawsze myślałem, że to lipa – bo przecież konie – znane mi z Europy – nie potrafią tak biegać… No jednak potrafią. To są indiańskie konie peruwiańsko-ekwadorskie. Niewyobrażalnie wprost wytrzymałe – i zarazem waleczne. Cały czas sceneria coś pomiędzy Tatrami Zachodnimi – a Wysokimi. Widoki w dół – bajka. W końcu docieramy do miejsca powyżej dużego wodospadu, gdzie koniki dostają wreszcie przerwę, którą wykorzystują na pobrykanie (sic!) po łące.Zejście w dół do wodospadu, kąpiel, powrót pod górę. Koniki wyschły. Jedziemy dalej. Moje uznanie dla tych niepozornych rumaczków nie ma granic. Są absolutnie fenomenalne. I ten kłus. Prawie nie anglezuję, ale widzę, że Wilson nie anglezuje w ogóle. Zagaduję go w temacie (po hiszpańsku oczywiście). „Chcesz wiedzieć?” „No to się zamieniamy”. Wsiadam na jego „siwaka”. Ruszamy. No jestem już absolutnie w szoku. Ten koń w kłusie po prostu płynie. Wyjmuję nogi ze strzemion – jadę „na oklep”. Nie wiem o co chodzi. Takiego cuda jeszcze nie widziałem. „El Trote cośtam” (zapomniałem słowa) - wyjaśnia Wilson. To konik ekwadorski – niektóre mają taki właśnie „mięciutki kłus”.Rewelacja! Do tego prościutkie, acz świetne siodło. Z przodu bardzo wysoki łęk – doskonały do podtrzymania się przy zejściu pionowo w dół. Można też na nim zaczepić wodze (postronek) – bez obawy, że gdzieś odleci – i wtedy mamy 2 ręce wolne do strzelania z łuku lub przeładowania sztucera. Ja wykorzystuję raczej do trzymania się na stromiznach
;-). Także podniesiony tył siodła dodaje pewności na stromych zjazdach, i w trudniejszych momentach galopu.Świetne strzemiona – ze skórzanymi noskami z przodu – żeby noga nie wpadała za głęboko, oraz żeby w galopie nie dostać kopytem w buta (a i owszem, nie wiem jak, ale się zdarzało). Popręg nawet nie ma sprzączek – po prostu rzemienie zawiązuje się na metalowym kółku – i działa!. O super-skutecznych wodzach z postronka „Fi 15mm” już pisałem (wersja Wilsona miała dodatkowo skórzany oplot na postronku, ale i bez tego – o niebo lepsze niż nasze). Całość bez porównania wygodniejsza i skuteczniejsza w prowadzeniu od siodeł i osprzętu stosowanego u nas. No po prostu konstrukcja idealna. Jak będę miał kiedyś konia – to takie indiańskie oporządzenie sobie zorganizuję.Hmmm… Po tych 4ch godzinach – moje nikłe „życie hippiczne” już nigdy nie będzie takie samo…
:-)A jak się później dowiedziałem - "Rayo" - oznacza "Piorun"...
jurzystas
24 października 2016 03:45
Odpowiedz
21/10Vilcabamba – to taka Gringolandia. 4000 Ekwadorczyków i 2000 ekspatów – zbieranina z całego świata. „Świętadolina” (z Quechua) – stała się popularna dla wszelkiego autoramentu ludzi szukających swojego miejsca na Ziemi. Spędzam zatem kilka godzin w tybylczym (czyt Gringo-lokalesko-bylczym) barze sącząc kolejne piwa – i rozmowy o życiu. Motywacje mieli różne”„…jak oni sobie myślą, że będę siedział w Quebec’u i dawał się grabić podatkami, a do tego oglądać na nielicznych pozostałych w kieszeni banknotach jakąś obcą mi królową – to się grubo mylą…”„…pogoda w Walii jest do d… - I to przez cały rok…”„… no przyjeżdżam do Napa Valey raz na kilka lat, ale to już nie ta Napa – na stałe już tam nie wrócę…”Na tablicy obok ogłoszenie „Buscado….” – i zdjęcie ufryzowanego pieska klasy Shitsu”Cześć-cześć-cześć. Wszyscy wszystkich znają. Specyficzne miejsce.Podobno rzeczywiście są jacyś ponad-100-letni „prawdziwi” tubylcy, ale ja się na nich nie natknąłem.22/10Wyjeżdżam wreszcie po miesiącu z Ekwadoru. Ale się tu zasiedziałem. Patrzę na mapę – trzeba trochę podgonić. W końcu miałem przejechać kawał Ameryki-del-Sur – a tu – patrząc od-do – posunąłem się zaledwie o marnych kilkaset km.Włóczę się przez wieczór po kolejnym miasteczku z „kolonialnym” Starym Miastem” (Loja) – i o godzinie 0:00 - wsiadam w nocny autobus do Piura w Peru.Robię jeszcze krótkie zestawienie: „co mnie w Ekwadorze zadziwiło?”:-kraj jest jak dla mnie zdecydowanie „europejski” – i zupełnie nie odpowiada mojemu wyobrażeniu nt. Ameryki Pd.-gigantyczna ilość miejsc takich że szczęka opada (klasy: krajobrazy górskie)-jeden z ostatnich krajów na tym padole, gdzie benzyna jest po dolara za galon
:-)I jeszcze jedno: czego w Ekwadorze „nie zaliczyłem” (z premedytacją – zamierzam kolekcjonować miejsca, których właśnie „nie zaliczyłem”, chociaż mogłem – bo byłem o krok, ale lubię się jakoś wyróżniać z tłumu). A więc:-byłem w Quito i nie zrobiłem sobie selfci na linii wyznaczającej równik. Ba – nawet nie chciało mi się tam podjechać…-byłem na Galapagos i nie zobaczyłem „blue-footed-bobisa” (ptaszydło z niebieskimi nogami); -co jeszcze?..... zasypiam….23/10Budzę się, otwieram oczy – i jestem w mojej ulubionej Azji Pd-Wsch. Paczam przez okno – i wszystko jest inaczej. Domki posklecane z byle-czego. Totalny bajzel wszędzie. Tuk-tuki zamiast samochodów. Chaos na ulicach. No nareszcie – znalazłem się w miejscu jakie lubię
:-)Jestem w Peru.Zmienia się także totalnie otoczenie i klimat. Nie ma już gór – jest płasko. Ani zieloności – jest pustynia. To zaledwie 600km w linii prostej od Quito. Tam codziennie leje – tu ostatnio pokropiło w styczniu. Hmmm – muszę trochę poczytać o klimatach na Ziemi. W szkole na „gegrze” te rzeczy były tak nudne – jak abstrakcyjne. Nawet by mi nie przyszło do głowy, że gdzieś tam kiedyś dotrę – więc po kiego grzyba miałbym się tego uczyć?Wysiadam rano w miasteczku Piura. Zakurzone pustynne miasteczko. Ruch azjatycki (to lubię), jednak w samym mieście niewiele jest ciekawego – więc wrzucam szybkie śniadanie – i w kolejny autobus (6h) – do Trujillo. Tu już zamierzam się na trochę zatrzymać.Docieram późnym popołudniem – lokuję się w hostelu tuż obok centralnego Placu de Armes.Wieczorem – na dziedzińcu tuż obok – rozkłada instrumenty lokalny zespół. Przychodzę posłuchać. Chłopaki nieźle dają. Zaczynają od „Corazon espinado – Santany”, potem inne latynowskie covery, których nie rozpoznaję. Naprawdę fajna kapela. I duża. Jest ich 12tu:2ch perkusistów, jeden bębniarz z wielkimi kotłami, klawiszowiec, gitarzysta, basista, 2ch śpiewaków, jeden na saksofonie, jeden z trąbką, i jeden z czymś przypominającym tykwę. Dają czadu. O 12tej półprzytomny padam spać.24/10Pojechałem na wycieczkę zorganizowaną (sic!). „A niech tam - będę ćwiczył hiszpański”. Pani przewodniczka po angielsku „nie abla”. Jeździmy po przed-inkaskich ruinach miast. Jest ich tu w okolicy sporo. Huaca del Sol i Huaca del Luna – Świątynie cywilizacji Moche I-VIII w.n.e.; Ogromne ongiś miasto Chan Chan – cywilizacji Chimu IX-XV w.n.e. Dopiero po nich nastąpili Inkowie (i Machu Pichchu). Z ruin zostało niewiele, bo budowle były w zasadzie z gliny, ale obszar i wielkość pozostałości robią wrażenie. Spojrzenie na to wszystko wymaga trochę wyobraźni. Za to – nie ma tu żadnych tłumów
:-)No i całkiem nieźle rozumiem panią przewodniczkę (tj. jestem w stanie wychwycić ogólny zarys opowieści
;-)
tjanx
24 października 2016 20:56
Odpowiedz
Ho, Ho, - Te miasto Trujillo to prawie milionowe miasto!, - a nie jakieś prowincjonalne miasteczko!
jurzystas
27 października 2016 05:14
Odpowiedz
25/10Przy śniadaniu klaruje mi się dalszy gryplan. Krótka acz treściwa rozmowa z podróżniczką w dredach + potwierdzenie telefonem do Brata - I już wiem jak zapełnić rekonwalescencje przed-amazońską. Pojadę jednak do MaciuPiciu. Wiem już jak zrobić to po mojemu - z pominięciem turystycznego mainstreemu. Trochę szkoda bo miałem szczery zamiar wpisać M-P Na listę "Wielkich Pominiętych" ale coś muszę w tym Peru przez tydzień albo i dwa robić. Na Liście zostanie mi przynajmniej Titicaca. Dobre I to. (Wiem - można to uznać za hipstersko-małostkowe, ale mnie kręci - nic nie poradzę
;-)) Szybciutko kupuję zatem na dziś wieczór bilet do Limy - I jadę lokalnym autobusem do Huanchaco - tutejszego kurortu nadmorskiego. Przyjemny grajdołek a'la Władysławowo tylko piasek szary. Za to nożna fajnie obserwować pelikany nurkujące za rybami.Wieczorem wracam do Trujillo I wsiadam w autobus 21:45 do Limy. Słyszałem opowieści o peruwiańskich autobusach ale mimo to muszę zbierać szczękę z podłogi. Wypas biznes-klasa. Literalnie. Ogromne i super wygodne fotele rozkładane prawie na płasko. Stewardesa roznosi drinki. Bajka
:-) Rano będę mógł popracować korzystając z WiFi. Pani mówi "a Lime siete de la maniana" - spoko.Zlewam samolot do Cuzco - machnę się takim fajnym autobusem via Arequipa.
tjanx
30 października 2016 21:07
Odpowiedz
Ostał mi się 4-ro pak Żywca (zimnego z lodówy) podrzucić?
jurzystas
31 października 2016 01:11
Odpowiedz
Tjanx napisał:Ostał mi się 4-ro pak Żywca (zimnego z lodówy) podrzucić?Bardzo proszę. Podaję adres: S 14.094817, W 75.770239 Dzięki.
tjanx
31 października 2016 22:09
Odpowiedz
Dziękuję za namiary, podrzucę do Hostelu Del Barco w Oazie ( tam mają chłodziarkę dla piw) to tylko troszkę ponad kilometr na północny wschód.
miriam
18 listopada 2016 22:04
Odpowiedz
Super ta Twoja wyprawa i kapitalna relacja.Czytało się wspaniale.Wracaj szczęśliwie
:P
tjanx
18 listopada 2016 23:54
Odpowiedz
Z najwyższą niecierpliwością codziennie sprawdzałem fly4free oczekując kolejnych relacji. Czytałem i widziałem to tak, jak bym tam był. Czasem wznosił się Pan na wspaniałe wyżyny dobrego pisania. (2 razy). Gratuluję wspaniałego wyczynu, gdyż jest to naprawdę wyczyn turystyczny, a nie prowadzenie za rączkę serwowane przez biura dla wygodnickich. Chapeau bas, Monsieur Jurzysta.
jurzystas
19 listopada 2016 04:07
Odpowiedz
Koszty się nie zmienią, bo po drodze mam już tylko all-inclusive via priority-pass
;-) (BTW - polecam - jedna z lepszych inwestycji dla permanentnych włóczykijów
:-))Pozdrawiam z Bogoty.
grens
13 grudnia 2016 10:40
Odpowiedz
jurzystas napisał:Zanim jednak wyjechałem do Boliwii – spędziłem jeszcze w barze wieczór z kolegą – też w pewnym sensie podróżnikiem, ongiś przemierzającym drogi i bezdroża Ameryki del Sur. W ciągłym poszukiwaniu – czego? Ideały? Dobro-i-zło-w-jednym.Dziwny gość. Pełen sprzeczności. I charyzmy."Ponosi odpowiedzialność za ok. 10 tysięcy egzekucji, z których od 800 do 1700 wykonał osobiście, a także za masową emigrację z Kuby"Dostrzegasz tu gdzieś dobro? Fanatyzm nazywasz charyzmą? Nie mieszaj ludziom w głowie. To zbrodniarz i p...ony komuch.
:evil:
Tak wiec trafiło i mnie. Rodzina nie zdziwiła się zbytnio zważywszy na moją postępującą od kilku lat nieuleczalną chorobę zdiagnozowaną jako Podróżnicze ADHD. „Jedź, Tato/Mężu - może jak wrócisz to się ustatkujesz…”
Rzucenie roboty udało mi się w 50% (będę pracował zdalnie na pół etatu).
Miejsce startu - padło na Ekwador. Dlaczego? Tak jakoś... Jeszcze nie byłem w Ameryce Pd. Koleżanka właśnie opowiadała mi jak to na Galapagos jest nieziemsko, tylko że mega-drogo bo tam tylko rejsy wypasionymi wycieczkowymi statkami i trzeba bookować rok na przód. Hmmm… Ameryka Pd to nie jest jakiś ultra drogi region świata. Musi się dać zrobić to po mojemu. Dlaczegoby nie zacząć stamtąd? Miejsce tak samo dobre jak każde inne daleko-daleko.
I tak się tu znalazłem. Włóczę się zatem po wyspach tutejszych na razie tydzień. Warto by blog jakiś poprowadzić - może pisarzem zostanę jak/jeśli dorosnę (w co moje dzieci i zona szczerze wątpią)
Składam więc z emaili na surowo krótkie relacje z minionego tygodnia, a dalej postaram się ciągnąć na bieżąco. Z góry przepraszam za niespójność. I za jakość zdjęć (komórka). Licząc każde 10g bagażu, które będę przez niewiadomojakdługo nosił na plecach – lustrzanka nie wchodzi w grę).
24/9/2016
No fajnie jest na tym Galapagosie. Wyszedłem tylko z mojego uroczo-kolorowego hoteliku rodem ze spaghetti westernu i zaraz wpadłem w foczkowe szaleństwa. Chętnie pozują, a są wśród nich nawet Foczkowe Myszka (No POPACZ jaki jestem Piękny!)
/wyjaśnienie dla niewtajemniczonych: Myszko – to nasz kot, który jest absolutnie świadomy tego, że jest Najpiękniejszym Kotem na Świecie/). Oczywiście musiałem strzelić tez słodką selfcię z foczkami na pomoście.
A to wszystko w centrum Stolicy Galapagos (Miasto liczy sobie aż 6tys mieszkańców i z lotniska do Centrum idzie się 5 minut ). Slooow :-)
A tak właściwie to nie są żadne foczki tylko Lwy Morskie, ew. Morskie Wilki (los Lobos Marines)
Pozdrawiam z San Cristobal.
PS.
Właśnie natknąłem się na kolejnego Stwora. A Tata zapewniał ze tu jest bezpiecznie...
25/9
Idę na drugi koniec miasteczka, mijam lotnisko i przez porośnięte krzakami pola lawy dochodzę na wschodnie wybrzeże wyspy - do plaży zwanej La Loberia. Wilczarnia.
Na piasku wyleguje się tu stadko lwoczek (lew-foka). Uczestniczę w zawodach w turlingu plażowym konkurując z przewodnikiem lwoczego stada.
Zadziwiona moją foczą postawą - młoda lwoczka przychodzi powąchać mój plecak. Etam - niefajnie jakoś toto pachnie...
Moim ulubionym zajęciem staje się pływanie z lwokami. Szczególnie lubią obracać się w wodzie wokół osi. Też się wiec obracam, aby nie odbiegać od reguł gry. Następnym razem zabiorę kamerkę. Ganiamy się pod wodą dość długo aż podpływa alfa-samiec i daje do zrozumienia, ze to jego foczki są jednak.
„OK, bez nerwów - już spływam...”
Na kamieniach wygrzewaja sie Smocze Stwory.
To zdaje się są morskie czarne iguany. Wyglądają jak wyjęte z Parku Jurajskiego.
Zaczyna padać drobniutki deszczyk. Mgiełka taka właściwie. I tak już zmierzcha - wracam do miasteczka.
27/9
Na San Cristobal życie toczy się powoli. Bardzo powoli. Z rana ławki na promenadzie są zajęte,
ale dla mnie nie ma to znaczenia, bo pracuję.
Po południu pływanie z foczkami (nabieram wprawy w obrotach pod wodą – foczki to lubią. Potem wizyta w latarni morskiej chronionej przez strażnika, którego czujność należy najpierw zmylić, bo inaczej donośnie warczy.
28/9
Dzisiaj pojechałem rowerem na wulkan El Junto. Krater zalany wodą - jest jedynym na wszystkich wyspach Galapagos zbiornikiem naturalnej wody pitnej. 700m n.p.m. przerosło moje możliwości kolarskie, więc złapałem rowero-stopa, a właściwie aut-stopa rowerem. Rower wrzuciłem na pakę pickupa i tak 2ma samochodami z przesiadką dojechałem – lazy-way – pod wulkan, który był cały w chmurze i w deszczu. Za to spowrotem miałem 15km cały czas z górki. Aż się hamulce gotowały. Spoko: Slow-slow. W pewnym momencie wyprzedził mnie profesjonalny kolarz na profesjonalnym rowerze. Zasuwał z górki no-limits. Trochę mu pozazdrościłem sprzętu – ja bym się na moim bał tak... Za zakrętem zrewidowałem moje (drobne) poczucie zazdrości. Kolarz właśnie gramolił się z krzaków – na szczęście w tym miejscu gęstych i dobrze amortyzujących. Nic mu się nie stało poza solidnym podrapaniem. Pomogłem gościowi wygrzebać się na drogę. Dalej pojechał już z większą rezerwą.
I w tym samym miejscu gdzie w tamta stronę wjechałem w chmury i deszcz – teraz z nich wyjechałem w słoneczną pogodę. Wygląda, że ta chmura z deszczem na stałe jest zakotwiczona na wulkanie. Widać to też po roślinności: nad morzem wyschnięto-krzaczasto-kaktusowa, a w tej chmurze – dżunglasta (na szczęście dla niefortunnego Kolarza).
30/9
Jako rzekłem - niewiele się dzieje. Przypływy. Odpływy. Czas sączy się z morską wodą przez korzenie mangrowców. Czasem pada deszczyk, który jest właściwie mgiełką. Po 5 dniach postanawiam <wypromować> się na wyspę wyższej kategorii turystycznej - Santa Cruz. Prom - okazuje się być średniej wielkości motorówką (na kilkanaście osób). Zaprzęg 700 mechanicznych rumaków w układzie "trojka" (300-konne Suzuki wspierane po bokach 2-ma 200-konnymi Yamahami) błyskawicznie zostawia w oddali moją dotychczasową wysepkę i wszystkie tamtejsze foczki. Adios, foczki z San Cristobal!
Rumaki radośnie galopują do przodu - to wznosząc stateczek - to zjeżdżając w dol przez pełnię rozfalowanego Pacyfiku. Prawie 100km w 2 godziny przez ocean - niezły wynik.
Wyspa Santa Cruz wyposażona jest w liczne pelikany obsiadające barierki na nabrzeżach.
A w porcie wśród oczekujących na prom - foka.
Nawet nie wiadomo czy ma bilet. Jak słonie. (Nigdy nie płacą)
Wieczorem wedle zapewnienia Taty, ze na Galapagos jest bezpiecznie - wabię rekiny. Zaciekawione stukaniem buta o wodę przypływają zobaczyć co to za stwor.
Podobno rekiny nie jedzą ludzkiego mięsa bo im nie smakuje. Jeśli zaatakują człowieka to tylko przez przypadek. I zostawiają gościa niedojedzonego. Sprawdziłem - rzeczywiście nie jedzą.
Następnego dnia jeszcze mniejszą motoroweczką (tylko 3×200 KM) - jadę - a właściwie lecę - na wyspę Izabelę (Santa Cruz była tylko przystankiem technicznym – jeszcze tu wrócę). Teraz pakuję się na dach łódki - do "szoferki". Wrażanie rewelacyjne. Jak na desce windsurfingowej w pełnym ślizgu. Skaczemy po czubkach fal, a ze to fale oceaniczne - skoki są z wysoka i z twardym lądowaniem. 50km/h. 2 godziny perfekcyjnego lotu. A niektórzy pisali ze niefajnie się między wyspami podróżuje. Malkontenci...
Izabela to już totalnie laid back miejscówka. Miasteczko tutejsze ma 1500 mieszkańców i nie posiada dróg bitych. Slooooow. Bardzo tu przyjemnie chociaż o wolna ławkę - trudno (trzeba poprosić Tubylca aby się posunął/ęła).
Co czyni z niechętnym pomrukiem.
1/10
Budzę się z jakiegoś snu. Otwieram jedno oko. Nic. Drugie. Nic. Ciemność. Kompletna. Gdzie ja właściwie jestem? Blackout na plaży w Goa? Katakumby?...
Powoli wraca świadomość. Jestem na Galapagos. W jaskini. Położyłem się na chwilę i zdrzemnąłem. Na dworze leje...
Wiem już wszystko: Wstałem dziś o 5.00 - jak zwykle. Wrzuciłem na f4f ostatni fragment zaległej pisaniny z Katakumb (stąd chyba te skojarzenia). 6.30 w mżącym deszczu (taka mgiełką deszczowa - jak to tutaj) - poszedłem na ryneczek złapać autobus 7.00 do „highlands”. Autobus rzeczywiście był i to o czasie. Jest jeden w ciągu dnia, ale w sumie na wyspie jest 20km drogi więc średnio autobusów na drogo-kilometr i tak wypada sporo. Wysiadłem na 17-tym kilometrze. Kilku pozostałych w autobusie tubylców nie mogło się nadziwić po kiego ten gringo wychodzi w deszcz w środku niczego. I co on w ogóle robił w tym autobusie zamiast jak inni gringo pod okiem przewodnika nurkować za kolorowymi rybkami żeby „nosostros tengo muchos dineros” (albo jakoś podobnie - uczę się hiszpańskiego dopiero 3 tygodnie). Nicto. Peleryna ON - i po kilometrze marszu w deszczu - osiągam jaskinię Cueva de Sucre.
Nie żeby jakaś zachwycająca, ale ujdzie. Jest to tunel lawowy rozgałęziony w kilku miejscach. Ciekawie kontrastuje ze znanymi mi jaskiniami wapiennymi. Zamiast wypłukań wody w białej skale - jest zastygła czarna lawa. Do tego czarne stalaktyty (to już nie wiem skąd, geolog może mi podpowie…).
Kilka ciekawych czołganek doprowadza do kolejnej sali. Ponieważ zupełnie nie mam się do czego spieszyć (na zewnątrz czeka mnie pewnie dobre kilka jak nie kilkanaście km marszu w deszczu zanim coś będzie jechać i złapię stopa). Gruntownie zwiedzam więc jaskinię delektując się każdym szczegółem. Smaczku dodaje kilka kości leżących w salce wejściowej. Są krótkie ale grube i wyglądają na mocno wiekowe. Ludzkie raczej nie są, chyba, że jakiegoś mutanta. (Znowu te katakumby, cheche…).
Zaszywam się w przyjemnej, cieplutkiej (pewnie ok 20C) i suchej komorze, rozkładam karimatę i gaszę światło. Kimnę się trochę a potem zjem śniadanko. Kolorowe rybki odległe o 17km drogi w deszczu mogą poczekać. W końcu Nigdzie mi się nie spieszy. Sloooooow...
Uwielbiam ten klimat Całkowitej Ciemności i Całkowitej Ciszy. Smaczku dodaje świadomość bycia we wnętrzu śpiącego wulkanu – jak w smoczym brzuchu (Sierra Negra, którego „produktem” jest moja lawowa jaskinia chwilowo śpi – ostatnia erupcja wulkanu miała miejsce w 2005 roku).
Ukołysany ciszą – zasypiam…
PS.:
Dla ewentualnych zainteresowanych relacja z moich 3ch dni w podziemiach Paryza - "Katakumby, czyli Paryż nie musi być nudny":
https://spolecznosc.fly4free.pl/blog/23 ... byc-nudny/4/10
Zamieniam się w żółwia. Młodego żółwia, który zakopał się w piachu. Fajnie jest takim młodym żółwiom. Ciepło, mięciutko. Piach o konsystencji mąki. Tortuga Bay. Ciepło. To ważne. Nigdy by mi to do głowy nie przyszło, ale na tym równiku JEST ZIMNO. 0,5° szerokości geograficznej Pd - a ja tu marznę. 18-20C max - to nie jest temperatura dla mnie w Ciepłych Krajach. Dlatego pozostaję zakopany w piachu. I tu mi się podoba. Zostanę żółwiem. Przynajmniej jeszcze przez kilka godzin. Młodym żółwiem, bo mój wiek dla żółwia - to wiek młody. Wczoraj miałem urodziny - i dostałem od Natury najwspanialszy prezent. Przechodząc po sklepieniu tunelu lawowego idącego w ocean - zobaczyłem kilka zabawowo nastawionych foczek (lwoczek). Wskoczyłem w piankę, pletwy, maska - i do wody. Początkowo pływają dookoła mnie. "Z pewna nieśmiałością". Stopniowo zaczynają skracać dystans żeby zobaczyć co to za dziwna foka - czarna - jak należy, ale z zielonymi pletwami. „Fancy jakieś ma te pletwy ta foka. Trzeba to dokładniej zbadać.” Najodważniejsza zaczyna mnie wąchać. (Tzn poczułem na ręce czyjeś wąsy)... „Hmmm... Ciekawie jakoś pachnie ta zielonopłetwa foka... I wygląda, że chce się bawić... Na drugiej ręce czuję czyjeś zęby. Całkiem delikatnie – foczka łapie mnie za dłoń i lekko dziamga - am-am. Zupełnie jak mój pies. Delikatnie, żeby nie uszkodzić skóry (bo wtedy przypłyną rekiny - i po zabawie...) Haps za rękę- odwraca się grzbietem - i każe się głaskać. Milusia jest :-) a teraz nura w dół. „Goń mnie!” OK - gonimy. Kilka obrotów wokół osi pod wodą. Przewrót - i do góry - zaczerpnąć powietrza. I znowu powtórka cyklu Gryzę - nadstawiam grzbiet - nurkuję. I tak w kółko... Trochę teraz muszę odpocząć. Stop- zabawa. Wynurzam się, zdejmuje maskę. I po chwili czuję czyjeś zęby na nodze. „Nie ma stop zabawa. Foki tak nie robia! Bawic- bawic!”
OK. Maska ON - i nura. 2 godziny? 3 godziny? Tracę rachubę - i tracę czucie - ile można w tym zimnym Pacyfiku? Sorry koleżanki, ale ja już wymiękam. Wystawiają z wody pyszczki. Pa-pa.
Kładę się na wielkim blacie cieplutkiej (acz chropowatej) czarnej lawy i wygrzewam. Obok mnie leży metrowej wielkości iguana. Ta nie jest od zabawy. Co jakiś czas pluje przed siebie. Ale nie agresywnie. I nie na mnie. Tak sobie pluje co kilka minut do przodu. Spoko - to stworzenie widać tak ma...
Na zdjęciu poniżej mój tunel lawowy, kolega/żanka iguana, i nawet jedna z moich foczek się załapała. Ten fin w prawym krańcu zdjęcia – to nie rekin, tylko przednia płetwa foczki. Nie wiem dlaczego, ale lubią udawać rekiny płynąc bokiem tuż pod powierzchnią wody z płetwą do góry ;-)
Po zafalowanej stronie języka lawowego, na którym leżymy z iguaną - baraszkuje w wodzie kolonia małych pingwinów. Kiedyś dziwiłem się skąd na równiku pingwiny.
Wychodząc ze szczękającymi zębami z wody - już się nie dziwię ;-) Swoją drogą - lubię ciepłą wodę. Taką dobrze ciepłą. W moim dotychczasowym podróżniczym życiu - funkcjonowałem w przeświadczeniu, że dążąc do równika - dążę do ideału temperatury wody. Żebym nie musiał z niej wychodzić. Indie - Tajlandia - Filipiny. Coraz lepiej, ale jeszcze nie to. Cały czas kilka stopni N. Ciągnęło mnie na południe - ku cieplejszej wodzie. I wreszcie jestem. I co? Dziwny jest ten świat... Jedynie naturalnie ciepłą wodę, z jakiej mogłem nie wychodzić forever - doświadczyłem w Gorącej Rzeczce na Islandii... (Co nie przeszkadza mi przynajmniej raz w tygodniu zimą z lubością wskakiwać do przerębla. Ale tam woda jest... w pewnym sensie gorąca ;-)
Mamy przypływ - mój idący w ocean tunel lawowy zaczyna się zanurzać. Pora spadać. Już wcześniej fala zalała mój plecak. Idę pomachać foczkom. Cześć Dziewczyny... Na dowidzenia wielka fala zalewa mnie do pasa. Pełne buty - bo akurat jestem w pełnym rynsztunku obuwia górskiego. Bad luck. Idę na Los Murros. Kilka km przez przestrzenie zażółwione. Spotykam jednego - na środku drogi. Z metr ma chyba. I na pancerzu namalowany numer taktyczny 13. Pechowy jakiś. Leży na drodze i nie zamierza nigdzie stąd się ruszyć. Tez nie jest zabawowy - przy zbyt bliskim kontakcie - zaczyna syczeć - i chowa łeb do skorupy. Nogi zostawia na zewnątrz.
OK. Czas już wykopać się z mojego ciepłego i milutkiego żółwiego piachu. Pora wracać bo słońce zachodzi. Już wpół do szóstej w końcu (dzień trwa tu circa od 6am do 6pm).
Wracam do miasta rozmyślając nad fenomenami geografii. W sumie jest tu trochę podobnie jak nad Bałtykiem:
-bardzo przyjemny piasek
-zimna woda
-często pada (tyle że tutaj bardziej deszczową mgiełką)
-podobne są też ceny. No może tutaj trochę taniej.
Są też różnice:
-Ilość fok przypadających na człowieka
-ilość iguan na fokę
-ilość żółwi na iguanę? (no tu nie jestem pewien matematyki)
-i pewnie cos jeszcze…
Nie żebym nabijał się z Bałtyku. Bardzo go lubię – szczególnie Półwysep Helski we wrześniu
Pozdrawiam ze Świętokrzyskiego (Santa Cruz)6/10
Galapagoskie zagadki
Zagadka 1
Ile na tym zdjęciu jest iguan? (sorry – słaba rozdzielczość – łącze ledwo zipie)
Zagadka 2
Co to za drzewo? (gatunek powszechnie znany)
Odpowiedz na zagadki:
1. Ja się doliczyłem 26 sztuk
2. Opuncja
6/10 c.d.
Wybralem się dziś z rana do Stacji dla Wielkich Żółwi im. niejakiego K.Darwina. Dotarcie na drugi koniec miasteczka (1,5km) - zajęło mi 3h - po drodze bowiem trafiłem na targ rybny.
Pani filetuje ryby, obok niej z pyskiem do góry siedzi wyczekująco foka. No zupełnie jak nasz Myszko, kiedy Magda tłucze kotlety :-)
W drugim rzędzie czeka na swoją kolejkę pół tuzina pelikanów. A między całym tym towarzystwem chodzi sobie chude ptaszysko z długim dziobem.
Ptaszysko robi tu za swego rodzaje UBeka. Jego głównym zadaniem wydaje się być odganianie pelikanów, żeby się przypadkiem nie pożywiły. Pani Filetująca - co i rusz podrzuca towarzystwu jakiś smakołyk. A to flaki, a to łeb, a to skórę z jakiegoś morskiego rybstwa. Najwięcej dostaje foka bo jest najbliżej i widać w najlepszej z Panią komitywie. Dostaje prosto do pyska.
Raz na 10 dól dla foki - Pani hojnym rzutem zasila 2gi rząd petentów.
I tu zaczyna się jatka. Pelikany wyrywają sobie z dziobów, z góry koszącym lotem spada nagle kilka fregat (to takie czarne ptaszysko wielkości bociana i wyglądu pterodaktyla).
Natychmiast do akcji wkracza UB-ptaszydło. Czujność przede wszystkim. Rozgania całe towarzystwo, przy czym co pogoni z jednej strony - to mu z drugiej 5 kolejnych: chaps. Biedak ma tyle roboty, że w ogóle nie ma głowy do drapnięcia kęska dla siebie. Służba dla Ptasiego Narodu przede wszystkim! Po chwili żarcia już nie ma a kolo głodny, ale z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku opuszcza jako ostatni puste pole bitwy.
Są też dłuższe okresy zastoju przy dystrybucji dóbr. Nie ma klientów - nie ma filetowania - nie ma amciu. Foczka usadowiona pomiędzy dwoma Paniami - PACZA raz na jedną, raz na drugą wołając : Uuuu - uuu - uuu. UB ptaszydło przemierza statecznie na swoich długich nogach zaplecze, a pelikany próbują niepostrzeżenie podejść bliżej. „Niedoczekanie wasze, hultaje!” Ptaszydło w kilku susach z bojowym okrzykiem dopada najbliższego pelikana - i chaps go dziobem. 3 kroki w druga stronę - i kolejny pelikan zubożony o kilka piór odskakuje ratując się ociężałym podfruwam. Ptaszydło jest wyraźnie zadowolone. A co. Niech wiedzą kto tu rządzi!
Foka natomiast olewa całe to ptasie zamieszanie na zapleczu. Swoją porcję i tak dostanie i świetnie o tym wie. W końcu należy jej się jak foce ryba.
Swoją drogą to zadziwiające ile taka foczka potrafi wsunąć. Już myślałem, że nigdy nie ma dość (stoję tu już dobrze ponad godzinę). Jednak w pewnym momencie foczka czuje się wreszcie kulinarnie zaspokojona. Kładzie łeb na skrzynce pomiędzy dwoma Paniami. Przednie pletwy rozkłada na zewnątrz - i z poczuciem wielkiej błogości na foczym pysku - ucina sobie drzemkę.
Aż do nastepnego filetowania...
Trochę mi na tym targu zeszło. Za to Żółwiowe Centrum poszło szybko. Duże są, owszem, ale mało dynamiczne. Nic się nie dzieje. Nuda, panie. No i w sumie jest tu jak w ZOO. To nie dla mnie. Uciąłem sobie pogawędkę z tutejszym Operations Managerem o woluntariacie, pracy tutaj, mieszkaniu na wyspie. Fajnie, ale trochę to wszystko dla mnie sztuczne i przejaskrawione ekologicznie. Np. program odbudowy populacji mangrove finch (taki sobie jakby-wróbel), liczącej obecnie 30 osobników - polegający na wysyłaniu ekspedycji celem wybierania z gniazd jajek i zawożeniu tychże w termosach do inkubatora, a potem 15 x dziennie karmienie pęsetą robaczkiem pokrojonym na 4 kawałki. No nie wiem, jakoś to do mnie nie przemawia… 7/10 Tak więc po 2ch tygodniach opuszczam przytulne choć zimne wyspy Galapagos. Jeszcze przed wyjazdem udało mi się za 20$ sprzedać do pierwszej z brzegu wypożyczalni mój sprzęt do snorklowania. Ale będę miał teraz lekko w bagażu! :-) Chyba moje prawe ucho i tak nie wytrzymałoby więcej nurkowania z foczkami. Adios moi Foczy Przyjaciele! Kiedyś do Was wrócę. Nie wiem kiedy, i nie wiem czy - ale wrócę :-) Siedzę zatem w samolocie do Quito - i rozmyślam co by tu dalej z tak pięknie rozpoczętą Wyprawą. Po drodze na lotnisko St Cruz Baltra (2 autobusy i 1 prom z Puerto Ayora) - zgadałem się z dziewczyną z Niemiec o jej trasie przez lądowy Ekwador przed przylotem na Galapagos - i chyba podchwycę jej pomysł. Krystalizuje się to mniej-więcej tak: droga na południe - w kierunku Peru, a po drodze wejście na Cotopaxi (szczytu to się raczej nie da, ale zawsze coś – podobno piękny jest ) -> Baños (podobno fajne wody termalne - lubię takie - mniam :-) -> kolej na Naroz del Diablo (podobno cały czas niezła pomimo, że nie pozwalają już jeździć na dachu odkąd kilka lat temu 2ch Japończyków straciło głowy na wjeździe do tunelu - bad luck ;-) -> Cuenca (kolonialne miasteczko z minionych epok) -> Vilcabamba (jakaś dolina w górach gdzie podobno ludzie żyją po 120 lat) -> Peru (TBD) Sounds like a plan. Życie zweryfikuje. Tak jak zweryfikowało pierwotny pomysł aby jechać na wschód Ekwadoru - do miasteczka Coca skąd statkiem cargo można zabrać się w dół Rio Napo do Amazonki a potem Amazonką w górę do Peru. Można, tyle, że przy bliższym pogooglaniu wyszło, że statki pływają ca 2x w miesiącu i nigdy nie wiadomo kiedy. Do tego czas podróży waha się od kilku dni do kilku tygodni, bo przy niskim stanie wody Rio Napo statek często osiada na mieliźnie i trzeba go ściągać lub czekać na "przypływ". Biorąc pod uwagę, że zasięg internetu w dżungli może być "niezadowalający" - ten element nie da się raczej pogodzić z moją robotą (w końcu pracuję stąd na pół etatu jakby na to nie patrzeć ). Next time - Amazonka poczeka. Zobaczmy – co czas przyniesie… 8/10
Quito. Najpierw Teleferyjkiem do góry – na 3900mnpm. Wysokie te Andy są. Pomimo to - sceneria – jak z Tatr Zachodnich. Do tego super widok na miasto. Krótki spacer w górę – stoją dwie lamy i jedna pani (po raz pierwszy takie zwierzęta widzę (lamy, znaczy). Postanawiam przećwiczyć mój espagnolski. „Como se llama esta llama?” „Esta llama se llama llama” – odpowiada rzeczowo Pani. Uzgadniamy, że za jedyne pół dolara – dostąpię zaszczytu popasienia lam. Są bardzo przyjazne – i nie plują.
Pogoda kiepska – wracam na dół – na Stare Miasto. Bardzo ładne – na liście Word Heritage Unesco. Otoczone górami. A właściwie zbudowane na górach. Uliczki silnie strome. Niestety widok ośnieżonego stożka wulkanu Cotopaxi w tle mogę sobie tylko wyobrazić. Chmury i leje. Mimo niesprzyjającej aury – Quito trafia u mnie na top-5 mojej subiektywnej listy najładniejszych stolic Świata. Polecam
9/10
Prognoza wyjątkowo parszywa. Ma nadal lać. Zatem dzień czelendżu. Rezygnuję jednak z Cotopaxi. Zamiast tego pójdę na lokalny wulkan Pichincha – za płotem właściwie. Ostatnio aktywny w 1999, ma kilka wierzchołków. Wybieram najbliższy Rucu de Pichincha trochę ponad 4600 mnpm – kilka godzin drogi od górnej stacji teleferyjka.
Biorę ekwipunek deszczowy – i wyruszam. Droga w deszczu – jak droga w deszczu. Czasem coś się przejaśnia, ale widok max na 20m. Jednak na tych wysokościach ciężko się idzie.
Trochę mało aklimatyzacji, chociaż w Quito mieszkam na prawie 3000m. Po 4h i kilku delikatnych przejściach skałkowych – osiągam wysokość 4500m. Odpuszczam „atak szczytowy” – jest już 15ta. Mało czasu, a w tym deszczu – może być różnie. Bezpieczeństwo najważniejsze - to moja dewiza („Obywatelu – nie kąp się w miejscach niestrzeżonych. Nikt nie zauważy twojego utonięcia!”). Wracam do Quito. Przyjemnie będzie się wysuszyć :-)
tjanx
Palatka "Holendierskogo soldata" sprawdza sie wystarczajaco dobrze - dzieki :-)
-- 14 Paź 2016 05:46 --
12/10
Hmmm… Co tu można powiedzieć… Ekwador jest Zayebisty! I pomyśleć, że przyjechałem tu na zasadzie Bolek-i-Lolek kręcą globusem: TU.
Wczoraj opuściłem Quito - w mojej podróży na południe (prognoza pogody pokazuje, że w całym Ekwadorze najbliższe 2 tygodnie leje, za to w Peru jest OK – więc tam się udaję) – trafiłem do Banios, opisywanego jako raj (vel getto ;-) backpackerskie. Trochę zatem z ambiwalentnymi uczuciami – wysiadłem po 3,5 h jazdy z Quito z całkiem luksusowego autobusu (rozkładane siedzenia, 3Mb Wifi, plazma z filmem Pearl Harbor po hiszpańsku – lokalnych linii ekwadorskich XXX za 4,5 USD sic!). Drogę przespałem, i po otwarciu oczu na budzik w uszach – zobaczyłem krajobraz jaki kojarzę chyba tylko ze Szwajcarii, przy czym w skali x2. Miasteczko w dolinie rzeki – z jednej strony pionowa ściana zielonych gór na XXXX m, z drugiej pionowo w dół kanion rzeki, a za nim znów pionowa ściana gór na XXXXm.
Najpierw – za sugestią Mojej Magdy – udałem się do lokalnych termalnych bani. Ekwador stoi na wulkanach – a więc wód termalnych ci tutaj dostatek. Te akurat wypływają ze stroków aktywnego od 10 lat wulkanu Tungurahua (5000coś m), górującego nad miasteczkiem. Wulkan ten podobno cały czas lekko rzyga lawą, niestety – z racji, że jest wiecznie w chmurach – nie idzie go takim ujrzeć.
Tak więc dotarłem do tego Banos. No pięknie położone miasteczko. 100m od głównego dworca autobusowego – na kanionie rzeczki jest most, z którego za 20 dolków można skoczyć na jakiejś lokalnej odmianie bangi. Może później. Na razie – po robocie – postanowiłem udać się na wycieczkę zorganizowaną – z biurem podróży Sławek Travel. Biuro operuje obecnie w Ekwadorze, i ma 1-nego klienta – to akurat ja. Normalnie nie przepadam za Biurami Podróży, jednak to mnie skusiło swoja excluzywnością – zaoferowali mi mianowicie 1-sosbową wycieczkę kolażowo-rowerową w dół rzeki, której nazwy jeszcze nie ogarnąłem. OK – co tam – raz do roku – to i księdzu wolno. Pojechałem. Rower za 5 USD/dzień (4x taniej niż na Galapagos :-), hamulce tarczowe – robi jak należy. Jadę. Trasa cały czas z Górki. To Ważne. :-) No mnię się to ponrawia. Jadę więc. Kanion rzeczki.
Wjeżdżam w tunel mając na ogonie ciężarówkę – zasuwam z górki, ale ona też – mam nadzieję, że ma dobre hamulce. Kolejny tunel objeżdżam bokiem. Widoki Zayefayne. Jakby to powiedzieć w języku zagranicznym: „F…cking I-MEJ-ZING!”
Dojeżdżam do Zip-line – stalowa lina przez kanion (zwana bodajże tyrolką, ja to kiedyś nazywałem ślizg – kiedy jako nastoletnie pacholęcia zestawialiśmy takowe w wąwozach między Puławami a Kazimierzem, jadąc na drewnianej rogatce, zanim dorobiliśmy się łożyska kulkowego, cheche – dawne dobre czasy… ;-)
„Quanto es?” „Dies Dolar”. OK – nie będę wybrzydzał – jadę. Na tzw. „supermana” – przez kanion, nad wodospadem. Powrót kolejką a’la transport produktów do schroniska w Dolomitach. OK, ujdzie, ale bez rewelacji. Wsiadam na rower. 200m dalej – kolejny zip-line. No dobra – jak już tu jestem – zobaczmy jak tu sobie radzą. 10 USD „ido y vuelte”, albo 15 USD 3 trasy – po trójkącie. Targuję na 12. OK – mamy 3 opcje: na supermana (to już ćwiczyłem, klasyczna (siedzisz w uprzęży), i cabeza do dołu. O to jest to – dajemy! Tu są 2 liny. Kolo jedzie równolegle ze mną – jest hamowniczym. Robi to rękawiczką na stalowej linie. Wow!
Fruniemy cabeza do dołu nad kanionem i wodospadem. ZAYEFAJNIE!!!. Kolo hamuje nas na drugim końcu kanionu jak należy. Krótkie przejście – odcinek 2gi „klasycznie” – tak jak robiliśmy w Puławskich wąwozach z kolegą Pawłem w liceum, kiedy już dorobiliśmy się profesjonalnego łożyska. Lecę sam – wrażenie jest świetne. Ostatni odcinek – na supermana. Zostawiam kolesiowi komórkę, żeby cpyknął mi fotkę. Jeszcze huśtawka z wylotem nad kanion (korzystam z uprzęży, której jeszcze nie zdjąłem) – i mostek linowy – ferratowo.
Wsiadam na rower – i posuwam dalej. Nie długo jednak. Po może 2 km – znowu wyciąg a’la towarówka w Dolomitach. No jak tu odmówić… Po 7mym, czy 8mym ZIP-ie / kolejce – patrzę na zegarek. No qrcze – za 3h będzie noc. Z bólem wielkim – jednak muszę odpuścić i pedałować z górki (raczej cisnąć hamulec cheche) – do przodu, bo w Rio Verde – czeka moja największa atrakcja – coś a’la Słowacki Raj – droga przez wodospad. Z ciężkim sercem mijam kilka (naście?) kolejnych zip-lineów – i dojeżdżam do Rio Verde. Schodzę w dół do rzeczki – potem w górę – przez jaskinkę – wzdłuż wodospadu – w końcu za wodospad.
Znowu przydaje się peleryna (cały mokry – jak w Niagarze) – ku wielkiemu rozczarowaniu – za wodospadem drogę zamyka ściana i krata, chociaż z zewnątrz widać po drugiej stronie – także jest ścieżka. Badam ścianę) w strugach wody – nie idzie sforsować. Bad luck – odwrót. Akurat i tak już zmierzcha. Wraz z poznanymi po drodze dziewczynami z Hiszpanii – ładujemy się z rowerami na ciężarówkę. Dosiada się jeszcze z 10cio osobowy zespół z Chile/Argentyny – i tak – na pace – śpiewając hiszpańskie pieśni (oni, ja znam tylko Hasta Siempre Commandante) – wracamy tą samą drogą pod górkę 15 km – do Banos.
Kolacyjka w lokaleskim barze (bdb!) – i oczywiście wieczór – tak jak wczoraj – spędzam w tutejszych termach Świętaj Panny Wodnej (lub cos podobnego). Takie miejsca UWIELBIAM. Zbudowane jako łaźnie miejskie w latach 50-tych, i od tego czasu utrzymane w stanie 100% original. Prawie jak termy w Tbilisi - mniam :-)
Mamy tu więc na dole 2 baseny – jeden ma ok 45 C, drugi ok 18C (bardzo miła kombinacja), a na górze jeden 37C – u podnóża kilkudziesięciometrowego, podświetlonego na zielono wodospadu, plus a’la prysznice, które po prostu łapią wodę z wodospadu (też ok 18C) – i leją ją obfitym strumieniem ku radości nielicznych, jak ja. No po prostu IDEAŁ. Wychodzę po 21-szej, kiedy zaczynają spuszczać wodę z basenów (last call to the bar!)
No i wracam do mojego hostelu, w którym na dachu z widokiem na kolejny podświetlony kolorowo kilkudziesięcio-metrowy wodospad – piszę niniejszy tekst…
Co tu dużo gadać. Ekwador jest THE BEST…
PS. Właśnie uzyskałem pierwsze w życiu profity z pisarstwa – namiot Cośtam-2– za tekst o Paryskich Katakumbach, który zajął 3cie miejsce w konkursie na reportaż Miesiąca Poprzedniego na F4F. Mimo to – nie zniechęcam się – postanawiam kontynuować pisarstwo (w nielicznych przerwach od pracy i eksploracji Rajów Backpackerskich Ekwadoru), za co wszystkich ewentualnych czytelników – serdecznie przepraszam ;-)13/10
W Banos już się dobrze zadomowiłem. Dziś po robocie – „lazy way” - wsiadłem w autobus w górę - do podnóża aktywnego wulkanu Tungurahua. Wulkan w chmurach. Za to bardzo przyjemne zejście ścieżką przez dżunglaste chaszcze. Jest bardzo stromo – więc preparuję kijaszek z bambusa (albo trzciny cukrowej) i przez 2 godziny w uroczej scenerii roślinności wszelakiej - schodzę w dół do Banos. Po drodze zaliczam fajną huśtawkę "do nieba".
Mają tu w okolicy dużo tego typu backpackerskich atrakcji.
Wieczorem - oczywiście - tradycyjne wody termalne - a tam długie rozmowy z backpackersami z całego świata oraz Lokalesami (ablam coraz bardziej muy skutecznie ;-).
14/10
Opuszczam sympatyczne Banos - i jade do Riomamby (bo się fajnie nazywa). Miasteczko okazuje się być bardzo malowniczo położone między górami (surprise?). Do tego akurat kiedy wdrapuję się na miasteczkową górkę - rozwiewają się chmury - i nad budynkami ukazują się w zachodzącym słońcu trzy okalające miasto ośnieżone szczyty wulkanów: Chimburazo, Tungurahua i Altar.
Szczęka powoli opada mi osiągając poziom gleby poniżej murka, na którym stoję robiąc zdjęcia.
Horyzont dopala się po woli.
To jest właśnie Ekwador.
15/10
Jest 5.30. Siedzę w autobusie, który powinien przejeżdżać niedaleko Chimborazo (6310mnpm). Prognoza jest kiepska - szczególnie na popołudnie - chmury i heavy rain. Na razie jest fajnie. Przez okno autobusu widać dolną polowę wulkanu. To już coś. Niebawem jednak wjeżdżamy w chmury i nie widać już nic. Wysiadam w środku tego niczego na wys. 4460mnpm wedle namiarów GPS, ku wielkiemu zdziwieniu licznie zapełniających autobus Indian (ech, ci Gringo). Jest droga. Zagrodzona łańcuchem. Otwarte od 8mej. Cieć śpi więc nie niepokojony ruszam ku wulkanowi. Przede mną 8km i 400m w górę do pierwszego schroniska, a potem jeszcze 1 km i 250m w górę do drugiego.
Ruszam całkiem żwawo. Nie widać nic, ale w pewnym momencie chmura rzednie i zauważam wyłaniające się z mgły sylwetki kilku przedostojnych lamowatych zwierzaków. To muszą być wikunie. Żyją tu dziko. Wyglądają magicznie w tej mgle i znikają tak nagle jak się pojawiły.
A może to zwidy choroby wysokościowej? Po chwili widzę kolejne stadko. Są prawdziwe - i nie mniej magiczne. W takich razach żałuję, że podróżując sam nie mam z kim podzielić się tym pięknem...
Po kolejnej pól godzinie marszu - wychodzę ponad chmury. Woooow!!! Nade mną w pełnej krasie bieli się "Ojciec" - jak Indianie nazywają najwyższy szczyt Ekwadoru i zarazem najwyższy wulkan świata.
Zmotywowany widokiem zasuwam rączo ignorując kilka mijających mnie terenówek (chociaż najpierw miałem plan łapać stopa do pierwszego schroniska) - już niedaleko. Szkoda by było nie dojść o własnych siłach.
Po 2h i 10 min osiągam dolne schronisko (czas z tabliczki był 3h). Całkiem nieźle jak na mój świeżo uzyskany "podeszły wiek" (choć w końcu dla żółwia nadal całkiem młody).
Szybkie śniadanie - empanada + herbatka z koki, wymiana uprzejmości z Lokalesami z sąsiedniego stolika. "Przyszedłeś tu na piechotę???". I wyruszam do górnego schroniska. Droga upływa niepostrzeżenie - i wraz z para\ą z Niemiec - po 38 min jesteśmy na miejscu (czas z tabliczki 45min). No całkiem jestem z siebie zadowolony - podobno na tym odcinku ludzie dochodzą ledwo żywi (wysokość). W międzyczasie moi Niemcy, którzy ablaja jak starzy Latynosi - dzielą się ze mną tajnikami konstrukcji czasu przeszłego i przyszłego w hiszpańskim, co okazuje się być banalnie proste (teraz już nie będę mówił "ja iść na wulkan jutro" ;-)
Kolejna herbatka z koki - i pakujemy wyżej - do granicy śniegu - na 5100mnpm. Dalej już nie idę, bo po pierwsze primo - skoro i tak nie mam szans na zdobycie tej górki dzisiaj - to szkoda utrudniać sobie przyszłego bicia własnego rekordu wysokości (so far prawie-Pichincha do 4500mnpm.) A po drugie primo - to już po widokach - dookoła wszędzie chmury - i zaraz zacznie lać. Spadam, łapiąc stopa z pełnego już parkingu pod dolnym schroniskiem, a z głównej drogi autobus do Riobamby skąd kolejny autobus do Alausi, gdzie mam na jutro wymarzony bilet na pociąg na „Nariz del Diablo" Alausi – to bardzo sympatyczne malutkie miasteczko położone… dokładnie tak: między górami ;-) Kilka uliczek ze 100-letnimi kamienicami na krzyż i hotel o dumnej nazwie Europa, vis-a-vis przystanku autobusowego – oraz – co dla mnie najważniejsze – Stacja Kolejowa. Ze stacji idą tory – środkiem uliczki – jak u nas tramwaj. Nie stanowi to większego kłopotu dla mieszkańców, bo pociąg jeździ 2x dziennie i to nie co dzień. Pociąg niestety – już tylko turystyczny. Wsiadam o 8:00. Lokomotywa i 4 wagoniki turkocząc po 100-letnich szynach zjeżdżają w dół wzdłuż rzeczki. Najbardziej stromy element „Nosa Diabła” – pociąg pokonuje „listkiem” (tak moje dzieci określiły kiedyś początkowy element nauki jazdy na snowboardzie: „przód – zwrotnica – tył - zwrotnica” – itd. Bardzo ciekawe rozwiązanie techniczne pokonania stromizny. W ogóle trasa – dla miłośnika kolei – jak ja – przepiękna. Dzielę się radością kolejową ze Szwagrem – to jest pomysł dla naszej – mającej tej zimy powstać Drezyny. Będzie tylko drobny kłopot z przetransportowaniem jej do Ekwadoru ;-) Na razie muszę dostać się na Panamericanę, 2km w górę za miasteczkiem, aby łapać tam autobus do Cuenca’i – mojego kolejnego przystanku. 17/10 Mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Dobra jest taka, że wczoraj w autobusie relacji Panamericana-obok-Alausi –> Cuenca – skradziono mi komórkę, dzięki czemu nie będę zamęczał już czytelniko-oglądalników wątpliwej jakości zdjęciami. Zła natomiast jest taka, że cały czas mam jeszcze komputer – na którym kontynuuję działalność pisarską. Sorry. Dzisiejszy dzień po robocie – upłynął mi na próbie zakupu jakiegoś podchodziaszczego telefonu. Próba nieudana. Wieczorem natomiast – z sukcesem – integrowałem się nad rzeczką z lokalnymi wielbicielami trunków mieszanych, tzw. Żulami. Przy koktajlu z destylatu trzciny cukrowej + napoju klasy Inca-Cola – dyskutowaliśmy z dużym samozaparciem o problemach społeczno-ekonomicznych Ekwadoru i krajów ościennych, co przy mojej znajomości 20-30 słów języka Espagnolskiego – należy uznać za istotne dokonanie lingwistyczne. 16/10 (cofam się chwilę w czasie bo naszła mnie potrzeba uzewnętrznienia wewnętrznych rozterek. Uprzedzam - przydługie będzie…) Tak więc nie mam już SMARTFONA. Wcoorviłem się wielce. „No jak to możliwe???!!!”. Przez stek przekleństw po jakimś czasie zaczyna się przebijać mój Głos Wewnętrzny: „Chłopie, wyluzuj! W Ameryce Pd jesteś. Ten kontynent tak ma. Wiedziałeś o tym przecież jadąc tutaj. Tak, czy Nie?” „No tak – wiedziałem… Ale q………........................... ……………………. ……………. No OK. jutro kupię sobie telefon – i jakoś to połatam” Przez pierwsze popołudnie czuję się jak głuchy ślepiec wrzucony w nieznane sobie środowisko. Do Centrum z dworca muszę wziąć taksówkę (Fuuuj!) za 1,5$ (OK :-) Wieczorem miotam się bez sensu. Nie mogę połapać się w topografii. Mam wielki problem aby zapamiętać po której stronie skrzyżowania jest mój hotel. 17/10 Ganiam jak kot z pęcherzem po Cuence próbując kupić jakiś rozsądny telefon za rozsądną cenę. Okazuje się to nie być wcale takie proste. Taki – co wiem, że zadziała jak należy – kosztuje 600$+. No nie – bez przesady… Jakieś prostsze z kolei – pewnie połowa programów mi nie odpali. Do tego SIM-lock na Ekwador – nie wiadomo, czy da się zdjąć – i jeszcze niezgodna z Europejską częstotliwość – do wyrzucenia po powrocie. F…ck. I co tu począć??? Dopiero gdy zrezygnowany siadam do kolacji – zaczyna docierać do mnie – że to są przecież oznaki uzależnienia. Uzależnienia od pie…nej technologii… Przebieg moich wewnętrznych rozważań – jest mniej więcej taki: -Ja: „Potrzebuję minimum: GPS z mapami offline, Email do Exchange, Gmail, Skype, Viber, Google, Przewodniki Lonely Planet, Translator, Aparat,….. Nie ma szans żebym był w stanie to wszystko odtworzyć za kasę zbliżoną chociaż do rozsądnej… Co tu począć???” -Głos Wewnętrzny: „Zastanów się, Chłopie – czy aby na pewno musisz być niewolnikiem technologii? Czy nie potrafisz już funkcjonować NORMALNIE? Pamiętasz jak podróżowałeś po świecie będąc studentem, bez tego całego shitu, z 50$ zaszytymi w gaciach, żeby przepuścili cię przez kolejną granicę?” -„No tak, ale…….” -„ A Twój 80letni Tata daje sobie radę dotrzeć bez całego tego elektronicznego g…na do Truskawca na Ukrainie?; Czy Malinowski podróżując przez Malaje miał dostęp on-line do Googla? Czy Kolumb posługiwał się GPSem?” -„No nie. Ale miał inne urządzenia nawigacyjne…” -„A ty nie masz? Słońce (poza czasem w południe kiedy świeci prosto z góry), kompas. Mapkę jakąś dostaniesz w każdym hostelu. Do tego koniec języka za przewodnika – 30 słów po hiszpańsku już znasz – douczysz się kolejnych 30…” -„No ale tak się już przyzwyczaiłem do tego elektronicznego wspomagania. To takie wygodne…” -„Nie smęć! Chodzisz na nocne rajdy na orientację, z mapami poprzekręcanymi tak, że nic z nich nie da się na pierwszy rzut oka wykumać? Dajesz sobie radę w Paryskich Katakumbach?” -„Fakt… Ale moja efektywna sprawność podróżowania spadnie drastycznie… Ale jak będę się kontaktował, co z moją robotą… Ale…” -„Co ale?! Jakie Ale?!!! Jesteś PODRÓŻNIKIEM, czy jakimś pie…onym
Właśnie zauważyłem, że mi się daty poprzestawiały. To przez to, że kiedy piszę wieczorem (moim) – to na kompie mam polską datę z następnego dnia. Nieważne.
Dziś kombinuję jak koń pod górę – co by tu dalej w mojej wyprawie. Nadmiar możliwości i opcji też potrafi być męczący. Opcja: statek towarowy Amazonką – osiadła lekko na mieliźnie – bo dopadło mnie jakieś przeziębianie – pakuję witaminę C ale póki co – nie jestem gotowy zdrowotnie na dżunglę. Studiuję więc opcję „lądową” – Boliwia-Paragwaj-Urugwaj, jednak tam są spore kłopoty z autobusami. Mocno niepewne "przeloty" po 24h co mnie trochę – przyznaję - zniechęca. Chyba pokibluję jeszcze trochę w Peru aby wydobrzeć. Może Cuzco? Ile tam trzeba czasu, żeby Cuzco+Machu Picchu jakoś ogarnąć?
Acha. No i dzisiaj zjadłem mojego pierwszego cuy’a. Cuy wygląda tak (Uwaga – drastyczne. Wielbicieli morskich świnek uprasza się o zamknięcie oczu. Estetów kulinarnych raczej też - z uwagi na obrus...)
(zdjęcie dzięki uprzejmości współjedzących, posiadających komórkę 25/10 Przy śniadaniu klaruje mi się dalszy gryplan. Krótka acz treściwa rozmowa z podróżniczką w dredach + potwierdzenie telefonem do Brata - I już wiem jak zapełnić rekonwalescencje przed-amazońską. Pojadę jednak do MaciuPiciu. Wiem już jak zrobić to po mojemu - z pominięciem turystycznego mainstreemu. Trochę szkoda bo miałem szczery zamiar wpisać M-P Na listę "Wielkich Pominiętych" ale coś muszę w tym Peru przez tydzień albo i dwa robić. Na Liście zostanie mi przynajmniej Titicaca. Dobre I to. (Wiem - można to uznać za hipstersko-małostkowe, ale mnie kręci - nic nie poradzę ;-)) Szybciutko kupuję zatem na dziś wieczór bilet do Limy - I jadę lokalnym autobusem do Huanchaco - tutejszego kurortu nadmorskiego. Przyjemny grajdołek a'la Władysławowo tylko piasek szary. Za to nożna fajnie obserwować pelikany nurkujące za rybami. Wieczorem wracam do Trujillo I wsiadam w autobus 21:45 do Limy. Słyszałem opowieści o peruwiańskich autobusach ale mimo to muszę zbierać szczękę z podłogi. Wypas biznes-klasa. Literalnie. Ogromne i super wygodne fotele rozkładane prawie na płasko. Stewardesa roznosi drinki. Bajka :-) Rano będę mógł popracować korzystając z WiFi. Pani mówi "a Lime siete de la maniana" - spoko. Zlewam samolot do Cuzco - machnę się takim fajnym autobusem via Arequipa. ;-) )29/10
Czy może być coś piękniejszego niż Zachód Słońca na Pustyni? Otóż owszem. To Zachód Słońca na Pustyni z butelką zimnego piwa otwartą po 2godzinnym podejściu przez wydmy i rozstawieniu namiotu na pustynnym Absolutnym Gdzie Indziej...
To jeden z tych momentów kiedy człowiek myśli: tak właśnie mógłbym umrzeć...
Leżę więc na ciągle jeszcze ciepłym piachu i wlampiam się w co chwila zmieniające się kolory nieba.
Pustynia robi się coraz ciemniejsza, a niebo zaczyna płonąć.
Płonie coraz jaśniej. A potem dogasa.
Po stronie Pustyni już Ciemność.
Pojawiają się gwiazdy. Spomiędzy chmur.
Gdyby nie te chmury to miałbym problem tutaj dotrzeć.
Ale - po kolei - bo mam pewne zaległości pisarskie...
27/10
Lima. To nie jest miejsce dla mnie. Nie przepadam za dużymi miastami. Wysiadam rano z autobusu - po przemarszu przez wyludnione o 6tej centrum - zawijam do backpackerskiego hotelu 1900 na obrzeżu Starego Miasta. Odwrotnie niż w innych miastach - tutaj to miejsce mało popularne. Wszyscy ciągną raczej do nadmorskiej dzielnicy Miraflores. Ja jednak zostaję. Łapię się na lekcję gotowania u tutejszego Chefa. Caviche, czyli surowa ryba z cebulką, kolendrą i sokiem z limonki serwowana na słodkich batatach. Całkiem smaczna.
Potem stare miasto z Klasztorem Św. Franciszka i katakumbami. Nie są to Les Catacombes de Paris, ale zawsze coś.
Ciekawe, że odpowiedzialni za "porządkowanie" pozostałości ludzkich szkieletów zwykle mieli dziwna pasje segregowania poszczególnych typów kości i układania z nich wzorków. Dlaczego ? Nie mam pojęcia.
Wieczorem jeszcze park fontann.
I rano - po robocie - jadę dalej. Do Ica. Dowiedziałem się, że po drodze Panamericaną na Południe mam ciekawą oazę. Zawsze fascynowały mnie oazy (od czasów Stasia i Nel, czytanych mi przez Tatę do spania ;-), chociaż żadna z widzianych dotychczas oaz (Afryka Pn) nie wyglądała tak jak to sobie wtedy wyobrażałem. Mam więc niedosyt oaz.
Wysiadam w Ica. Szybko opuszczam zakurzone pustynne miasteczko i z buta (caminar) - Idę najpierw kilka km asfaltem , potem wchodzę na wydmę. I - szczęka mi opada (znowu - poor szczęka). U moich stóp rozpościera się Najprawdziwsza Oaza żywcem z kart W Pustyni i w Puszczy. Nareszcie jest - właśnie TAKA!. Pomiędzy gigantycznymi wydmami, a właściwie prawdziwymi górami z piachu - w kotlince leży Jeziorko, a dookoła niewielkie osiedle. Całość może ze 300m z końca w koniec. Fatamorgana?
Przecieram oczy z piachu. Nie znika.
Zayepieknie. Czuję się jak wtedy kiedy patrzę z góry na wioskę narciarską w dolinie, do której zaraz będę zjeżdżał aby dotrzeć przed zmrokiem do bazy.
Spływam z wydmy jak z gigantycznej fali - piach tutejszy, idealnie drobniutki, ma dziwną właściwość - zachowuje się trochę jak ciecz - spływa na dół, a ja z nim.
W samej oazie już mniej bajkowo. Gringolandia. Zamiast wielbłądów - samochody buggi. Bo cóż: nie ma rzeczy idealnych, jak powiedział Lisek do Małego Księcia (A są na Twojej planecie kury? są. A myśliwi? Też są...) Zakotwiczam się w Hostelu EcoCamp, gdzie w charakterze habitation privado - proponują mi namiot. To "natycha" mnie pewnym pomysłem - i już mordka mi się śmieje od-ucha-do-ucha :-) Wieczór spędzam na gringoskich rozważaniach nad systemem edukacji w Ontario ze wspomaganiem z pisco sur.
28/10
Rano - jak zwykle - robota. Moi UKejanscy Partnerzy znowu coś napieprzyli. Niewiele jest mnie już jednak w stanie aktualnie wyprowadzić z równowagi.
Zamykam kompa. Wychodzę przed hostel. Akurat ruszają 2 buggi. OK - powinno być fajnie. Taki roller coster. No i jest. Koleś zapierdala po wydmach całkiem nieźle. 350konny V-8 od Dodge RAM rozpędza jeździło na lekko niedopompowanych ATkach po kopnym piachu do 80km/h. Szczyt wydmy - i w dół. Jedynie cierpią moje uszy od pisku lokalnych dziewczątek z tylnego siedzenia.
Po drodze jazda na desce z wydmy. Na brzuchu. Deski nie mają porządnego mocowania do nóg. Trudno.
Na ostatniej wydmie opuszczam wrzeszczącą czeredkę - i zchodzę piechotą do mniejszej oazy (ładna ale śmierdzi)
Po czym wracam do mojej Oazy większej. Mam już wyklarowana koncepcję co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem :-) Pół godziny poszukiwań - i wśród chłamu pseudo-desek wyciągam przyzwoitą deskę snowboardowa z normalnymi wiązaniami, które od biedy dadzą się zapiąć na moich górskich butach - i ustawić "na prawą nogę".
Trzeba zagęszczać ruchy. Jest 4pm. Szybka kąpiel w basenie. Namiot do plecaka. Do tego przytraczam deskę - i w drogę!
Letko nie jest. Wydma otaczająca oazę Huancachina ma chyba ze 200m wys. względnej. Krok do góry - i 3/4 kroku zjazdu do dołu. Przypomina to wejście na górę po kopnym śniegu. No niezła rekonwalescencja na moją chorobę... W końcu osiągam grzbiet wydmy.
Widoki w dół na Oazę - bajka. Grzbiet wydmy - jak to grzbiet wydmy - można na nim siąść sobie okrakiem. W jedną stromo. W drugą stromo. Wiatr przewala piach. Grzbiet dymi. To zdecydowanie nie jest miejsce na namiot. Pakuje na najwyższy punkt. Po drugiej stronie grzbietu - Totalnie Dzika i Księżycowa Dolina. W niej znajdę jakiś zaciszny grajdołek. Deska na nogi - i w dół. Nie jest za różowo. Trochę mi to przypomina wieczorny zjazd na desce z Kasprowego kilka lat temu z 20kg plecakiem kiedy po raz N-ty fiknąwszy głową w dół w zaspę przy trawersie do Kondratowej - pomyślałem że chyba tak już zostanę. No tu tak źle nie jest. Przede wszystkim od tego czasu nie biorę rzeczy zbędnych więc plecak ma góra 10kg. Poza tym jest wystarczająco stromo dzięki czemu wyjście z pozycji głową w dol. nie nastręcza problemów ( poza piaskiem wszędzie oczywiście) Po kilku klasycznych przewrotkach zjeżdżam na w miarę zaciszną półkę, która trochę osłaniając od wiatru pozostawia widok na góry. Trochę gwiździ, ale kwestia widoku przeważa. Rozstawiam namiot co w tych warunkach trywialnym nie jest. Najpierw za pomocą deski niweluję nieco grajdołek. Namiot obsypuję solidnie piaskiem bo cały czas próbuje mi odfrunąć.
Do tego z deski robię od nawietrznej całkiem solidną kotwice do której mocuje linki - i z poczuciem Dobrze Odwalonej Roboty - padam wreszcie przed namiotem ostatkiem sił sięgając do śpiwora po Zimne Piwko. Akurat zachodzi słońce...
29/10
Nocka na wydmach do najspokojniejszych nie należała. Wiało. W skali bezwzględnej – może nie niewiadomojakmocno, jednak dla mojego belejakiego namiociku – było to prawdziwe wyzwanie. Co chwila budził mnie łopot tropika. Z każdym silniejszym podmuchem dziwiłem się, że jeszcze się trzyma. Wytrzymał. Z rana wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy – jednak moje wsparcie konstrukcji przysypanej od nawietrznej wielką ilością piachu plus kotwica z deski snowboardowej – spełniły swoje zadanie.
Obozowisko spakowane, deska przytroczona. W górę. Wczoraj zjechałem pewnie w 2 minuty. Podejście – szczególnie w moim kiepskim obecnie stanie zdrowotnym – zdawało się być „mission impossible”. Co słownie dziesięć kroków w górę (a wliczając zjazd spowrotem – efektywnie 3) – musiałem robić przerwę. No myślałem, że już tam zostanę. Te może 70 m w górę zajęło mi prawie godzinę.
W końcu wczłapałem się jednak. Widok z grzbietu wydmy o wschodzie słońca na oazę – bezcenne.
Zjazd zajął mi pewnie 10 minut, bo ze 2 razy musiałem odpinać deskę, żeby przewoskować.
Jak to działa? Powiedziałbym, że skuteczność zjazdu/nachylenia zbocza jest podobna do jazdy w kopnym śniegu. Musi być spory spadek, żeby pojechać. Ale jak jedzie – to kontrola w skrętach jest OK. Krawędziowanie natomiast nie działa, więc na dużej stromiźnie jest kłopot – trzeba pakować w dół, albo się zsuwać. Ogólnie „narciarsko” bez rewelacji – ale zawsze chciałem zobaczyć jak to jest – zawiedziony nie jestem :-)
Wracam do cywilizacji. Tuk-tuk (tu: Moto-taxi) – do Ica. Stamtąd łapię autobus do Nazca. Miałem szczery zamiar pominąć tę atrakcję, ale Kari przekonała mnie, że jak już przejeżdżam – to „grzechem byłoby nie…”. Fakt – przejeżdżam przez płaskowyż Nazca w pełnym tego słowa znaczeniu. Na początku XXw – kiedy budowano Panamericanę – nie wiedziano jeszcze o istnieniu „Nasca lines” – i tak wyszło (potem, kiedy odkryto istnienie gigantycznych geoglifów) – że chłopaki machnęli Panamericanę przez Wielkiego Jaszczura.
OK. Wysiadam zatem w Nazca – i po 5-minutowych negocjacjach – jadę z jakimś lokalesem na tamtejsze lotnisko, gdzie mnie ważą – i usadzają na krzesełku. „Esperes”. Trochę się to przeciąga, bo ktoś gdzieś nie dojechał itp. W końcu jednak – pakujemy się z poznanym na miejscu Philipem z San Diego – do Cesny 172. No tak to jeszcze nie leciałem. Nas 2ch pasażerów plus 2ch pilotów. (dotychczas myślałem, że takie rzeczy to tylko w Radomiu!). Jednak nasz samolot (w odróżnieniu od „maszyn radomskich”) wypełniony jest w 100% (a nawet w 110% bo Philip waży ponadnormatywne 115kg). Cesnę trochę ściąga na prawo, ale walecznie startuje podskakując po nieco wyboistym pasie. Fajnie. To mój pierwszy lot tej wielkości latadłem. Chłopaki za sterami naprawdę się starają. Nad każdym ważniejszym geoglifem robimy nalot w przechyle na jedno skrzydło, potem nawrotka (taka cesna zawraca prawie w miejscu) – i nalot w przechyle na drugie skrzydło. Żebyśmy nie musieli fatygować się z pstrykaniem zdjęcia przez nieswoje okienko, albo patrzeć niedogodnie w dół ;-)
Pstrykam więc fotkę wspomnianemu jaszczurowi z obciętym ogonem.
30/11
Nocnym autobusem docieram na rano do Arequipy. Przyjemne miasteczko. Hiszpańsko-kolonialne centrum (na liście Unesco). Miasto otoczone trzema 6-tysięcznymi wulkanami. Prawie jak w Ekwadorze :-). Podoba mi się tutaj. Zostanę tu dni kilka, żeby się podleczyć plus nadrobić zaległości w robocie. No i poduczyć hiszpańskiego. Ogólnie – nabrać trochę oddechu.
^Klasztor Santa Catalina widziany z dachu mojego hostelu
^ i Wulkan Misti (5822mnpm) – widok z miradoru po drugiej stronie rzeki
1/11 (Wszystkich Świętych)
Do południa opędzam zaległości w robocie. Pozostałe pół dnia spędzam przyjemnie na cmentarzu (jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało). Kraj tutejszy na wskroś katolicki jest, święto 1/11 jak najbardziej funkcjonuje, jednak podejście ludzi do tego miejsca jest mocno inne niż w naszej części świata. Zdecydowanie bardziej na luzie, bardziej swojsko. Poczynając od strojów: pełen koloryt, dziewczyny w mini (no nie wszystkie, ale są), faceci w t-shirtach. Przed grobami spotkania rodzinno-przyjacielskie z jedzeniem, przy piwku. Czasem jakaś gitara, albo większy zespół. Muza raczej stonowana, ale zdarzają się też tańczący.
Nikt nie jest niczym zszokowany ani oburzony, a już najmniej Nieboszczycy (jak sądzę). No na takim cmentarzu – to nawet mógłbym dać się pochować, kiedy opuszczę już ten padół. Ale póki co – w naszych realiach – to moje prochy z jakiejś dużej góry z wiatrem poproszę…4/11
Lekko przyszarzony, ale przeświecający biało śnieg, pod nim lodowa ślizgawka. Widok z górki. Na zakręcie sanki z trudnością się wyrabiają…Drzewa nagle nabierają kolorów. Pomarańcz-złoto. Wąwóz usłany jesiennymi liśćmi. Złotość po horyzont… Gdzie jestem? To nie Puławy czasów minionych… Nade mną białawo-szare sklepienie… Horyzont kończy się złoto-kapiącym barokowym ołtarzem…Jestem w kościele. Compania Jezus de Arequipa. Siedzę w ostatniej ławce. Migają obrazy… Czy powoli odjeżdżam z tego świata jak zamarzająca Inkaska Dziewczynka, którą wczoraj widziałem w lodówce tutejszego muzeum? Jeszcze nie pora… Czy przyszedłem tutaj w intencji cudownego ozdrowienia? Kościoły tutejsze mają ciekawy klimat. Lubię tak czasem posiedzieć w ostatniej ławce. Wielki Spokój Dookoła. Z góry spogląda Hiszpański Święty.
Wyraz twarzy nie pozostawia wątpliwości. Właśnie przewodniczy obradom Świętej Inkwizycji – i już wie jaki wyrok za chwilę wyda…
„Pali się zżarte ogniem rusztowanie. Tedeum śpiewa sędzia nawiedzony. Ktoś w dzwon uderzył głośno i radośnie. Otwieram oczy…” Lubię te post-hiszpańskie kościoły – mają swój klimat i kawał historii dziwnej w tle…
Zbieram się. Przede mną nocny autobus do Puno. Stamtąd do Boliwii. Zżyłem już się trochę z tym Peru. Wrócę tu za kilka dni – z nadzieją, że stan mojego nadwątlonego zdrowia umożliwi mi wreszcie wyruszenie do Amazonii. Tymczasem spróbuję zamrozić moje bakterie czy też wirusy w wodach Jeziora Titicaca. Zdecydowanie potrzebuję Porządnego Morsowania.Zanim jednak wyjechałem do Boliwii – spędziłem jeszcze w barze wieczór z kolegą – też w pewnym sensie podróżnikiem, ongiś przemierzającym drogi i bezdroża Ameryki del Sur. W ciągłym poszukiwaniu – czego? Ideały? Dobro-i-zło-w-jednym.
Dziwny gość. Pełen sprzeczności. I charyzmy.
Seguiremos adelante
Como junto a tí seguimos,
Y con Fidel te decimos:
¡hasta siempre comandante!
Hasta la Victoria Siempre!
Pora kończyć te rozważania. Czas do Boliwii… ;-)
5/11
Isla del Sol, na jeziorze Titicaca, po stronie boliwijskiej. Wysiadam ze statku w wiosce po północnej stronie Wyspy. Miejsce z innej epoki. Na całej wyspie nie ma samochodów, ani nawet motocykli. Nie bardzo by zresztą przejechały – 3 wioski na wyspie łączą jedynie stare inkaskie drogi – odpowiednie dla pieszych, osiołków i lam. Moja wioska liczy kilkadziesiąt domów. Sami postinkascy Indianie. Na zboczu góry przeurocze hospedaje – kilka domków krytych trzciną. Prościutkie wnętrze. I Ten Widok z nieco poklejonego taśmą okna!!!
Wraz z poznanymi koleżankami z La Paz przedwieczorna wędrówka inkaską drogą do ruin pozostałości Imperium.
Miejsce zwane Labiryntem. Skała Pumy (Titi-Kharca). To tutaj – wedle Inkaskiej legendy narodziło się słońce, księżyc, i pierwsi Inkowie. Jest też stół ofiarny – przymierzam się – za krótki. Inkowie musieli być jednak dość niscy… ;-)
6/11
Po śniadaniu ruszam Inkaską El Caminą na południe. Droga prowadzi zboczem góry. W dole Jezioro. Komunikacja tubylców między wioskami odbywa się na piechotę. Mniejsze cargo na plecach, większe na osiołku. Albo łodzią.