+1
jurzystas 2 października 2016 15:21
Capture11.JPG



Ciekawe, że na tej wysokości (Titicaca leży na 3800m.n.p.m.) – rosną jeszcze drzewa. Za jeziorem – ośnieżone szczyty. Pogoda super – pełne słońce daje przyjemne ciepło – i do tego pali nieproporcjonalnie wprost z góry. Temperatura pewnie z 15-18C. W cieniu już chłodno. A w nocy spada do +kilka. Trochę jak na nartach w marcowych Dolomitach. Ciekawostka. Prognoza pogody pokazywała na kilka dni deszcz. A tu lampa. Rozmawiam z Tubylcami. Deszcz? Był 4 miesiące temu. Następny będzie w grudniu.
Mijam nieco większą Wioskę Środkową. El Camina wije się zboczami gór wśród inkaskich tarasów uprawnych pokrywających wszystkie stoki.


Capture12.JPG



Obecnie już w większości nieuprawianych. Ciężka tu jest robota w polu. Na tarasach jedynym narzędziem są wielkie drewniane motyki zakończone stalowym ostrzem, jakie można zobaczyć w muzeach. Żadnych innych maszyn.
Docieram niespiesznie do Wioski Południowej,


Capture13.JPG



skąd z wielkim żalem (na wyspie Internetu brak, a jutro poniedziałek) – wracam łodzią na ląd stały do miasteczka Copacabana (Nie. Nie ta, inna).

7-9/11
Problemy, problemy, problemy – w robocie. Musiałem opuścić Bolivię. Z żalem, bo spodobało mi się tam. Niestety – kiepska łączność – wracam do Peru, gdzie internet chodzi bdb.
Shit. Mam już powoli (po raz kolejny) dosyć tego podróżowania z kulą (=robotą) u nogi…
Przyjechałem do Cusco. Od 4 rano na confcallu. O 16tej urywam się na miasto. 2h i ciemno. To się nazywa „poużywać sobie jak pies w studni…”
Ale Cusco jest urocze :-)

10/11
Wymiękłem. Właśnie kupiłem bilet powrotny. Wracam w piątek za tydzień z Limy (via Bogota, Londyn). Muszę porządnie podgarnąć tę robotę. A potem urwę się na dłużej, ale już bez takiej kotwicy…
A tymczasem na weekend pojadę do MP (bo nie wypada nie ;-)). Potem będę miał do zagospodarowania jeszcze 5 dni. Pewnie zostanę w Cusco. Powłóczę się po uliczkach, poablam z tubylcami (a przynajmniej mam taką nadzieję…).14/11
Ależ się obżarłem. Kolacja poprawiona churrosem (nie mogłem sobie odmówić}. Nie wiem dlaczego, ale w tej Ameryce Pd jem 2x mniej niż w Polsce. Dwa niewielkie posiłki – to wszystko co jestem w stanie normalnie w siebie wtłoczyć. Cieszy mnie to – bo zrzucę trochę wagi. Zaczynam wierzyć, że można żywić się słońcem. A poza tym czuję się wyleczony. Nie wiem, czy to zasługa płukania gardła wedle przepisu Pani Natalii z Truskawca, czy może desperackiego ataku na M-P podczas którego wypociłem chyba wszystkie bakterie.
Takoż jednak pojechałem do Machu Picchu (lub jak mówi Basia – Machu Piachu – czytać wedle zapisu PL), chociaż miałem szczery zamiar tę atrakcję odpuścić. Na ale jak już siedzę półtora tygodnia w Cuzco – no to jak to tak… A więc pojechałem. Oczywiście wersja backpackerska – bus do Hydroelectryki – 6h – niezły hardocre, w tym piękne widoki z przełęczy 4360mnpm i superoski ostatni odcinek kilkudziesięciu km wąskiej szutrówki górskiej z brodami zamiast mostów :-)
Potem przepięęęękny 10 km marsz torami kolejowymi do Aguas Calientes.


Capture21.JPG



W kanionie rzeki, z pionowymi stokami na szczycie których 700m powyżej przycupnęła inkaska twierdza. Położyłem się na wielkim kamieniu w korycie rzeki, aby przeczekać ciągnące torami pielgrzymki. Udało się. Ostatni odcinek 4 km po ciemku mam dla siebie – w tym dwa tunele. To tygrysy lubią – mniam!. I wisienka na torcie – wejście z ciemności prosto na rozjarzoną światłami stację kolejową w Aguas Calientes. Jakby wyjętą ze spaghetti westernu.
Po obu stronach toru – saloony z knajpkami, sklepikami, hotelikami. Na torze rozładowują kilka wagonów. Skrzynki z piwem, poczta, butle gazowe, dębowe stoły i szafy, dalej słoń, niedźwiedź i dwie żyrafy… ;-) Tor kolejowy – to jedyna łączność wioski ze światem. Drogi nie ma. Chyba, że piesza – po torze, którą właśnie przyszedłem. Właściwie – to już jestem w 100% usatysfakcjonowany – i mógłbym wracać, ale nie ma letko. Następnego dnia pakuję na M-P i Montanię. 1km z hakiem w pionie. O mało ducha nie wyzionuję – wypocam chyba wszystkie moje bakterie. I jestem zdrowy (sic!).
A M-P? Fajne. Każde domostwo z widokiem na góry. Ale największe wrażenie robią tabuny autobusów, które jeden za drugim – wiozą turystów serpentynami do góry (jak to – przecież nie ma drogi? Otóż kawałek jest. 5km aby turyści nie musieli się fatygować). Zdjęcie jakieś może z M-P? Oto ono:


Capture22.JPG



Zapomniałem na tle podskoczyć – sorry.
Wiem: gówno chłopu nie zegarek.
Wracam tą samą drogą do Cuzco – gdzie spędzę następne 5 dni. Cuzco podoba mnię się. Taki tutejszy Kazimierz zbudowany na gruzach inkaskiej stolicy. Mieszkam sobie w prawdziwszej części Starego Miasta, koło bazaru San Pedro, gdzie chadzam na jedzenie i podglądanie życia codziennego tubylców.
Pewnie już za bardzo nic nie napiszę, bo o czym? Wyprawę można powoli uznać za zakończoną.
Bardzo jestem ciekaw, czy ktoś dotrwał do końca. Poproszę o info na priv jeśli komuś się udało… Thx.14-17/11
Ostatnie 4 dni poświęcam na włóczenie się po uliczkach starego Cuzco. Tego Prawdziwego. Nie ma tu odpicowanych uliczek z fancy kawiarenkami i butikami z biżuterią. Są sklepiki z żelastwem w ładnych, choć zniszczonych, kamieniczkach, jak jeszcze niedawno na Chmielnej. Jest ogólny bajzel. Uliczni sprzedawcy wszystkiego, przejezdny handlarz owoców z wózka „mango-mango - dos soles a kilo!”, dymiące ruszta z szaszłykami z alpaki, „saturatory” z herbatkami caliente na wszystkie boleści, serwowanymi do foliowych woreczków ze słomką „a’la cytrynada”.


Capture31.JPG



Pomiędzy tym wszystkim bawią się dzieci, a sprzedawczyni nie przerywając wydawania reszty karmi piersią niemowlę. Dzieci są ze swoimi mamami/babciami właściwie wszędzie. Mniejsze śpią w nosidłach-chustach na plecach, większe grają w piłkę na uliczkach bazaru. I co najważniejsze - wydają się być szczęśliwe.
Ruch uliczny jest natomiast zorganizowany bardziej Europejsko. Nie można tu – tak jak w Azji Pd-Wsch. - przechodzić sobie równym, spokojnym krokiem z zamkniętymi oczami w dowolnym miejscu bez obawy, że ktoś cię rozjedzie. Tu są światła – i jak w Europie – są one dla kierowców ważniejsze niż współużytkownicy drogi ;-)
Do tego oczywiście pełna gama zapachów ulicy, które ciężko jest „przelać na klawiaturę” – pozostawiam więc wyobraźni.
Po pół godzinie błądzenia wśród tego świata tracę kompletnie orientację – i muszę zapytać: „Disculpe signora, qui direction a Plaza del Armas?”.
Zdecydowanie lubię takie wieczory. Kawałek prawdziwego Peru, niewiele mający wspólnego z atrakcjami turystycznymi typu M-P.
Na pewno tu wrócę. Choćby do odkładanej – i w końcu niedokonanej Amazonii. Do tego zdecydowanie Boliwia wymaga głębszego poznania. I Kolumbia, o której tylko słyszałem.

Tymczasem jednak – wracam z wielka przyjemnością. Fajnie jest podróżować, ale najfajniej – wracać do domu. Długie jesienne wieczory w ciepełku, kiedy za oknem pada deszcz – to jest to :-)

Na zakończenie – garść podsumowań różnorakich.

Co mnie w mojej Amerykańsko-del-Sur’skiej Wyprawie najbardziej urzekło? (kolejność chronologiczna):
-nurkowanie z foczkami na Galapagos
-wikunie we mgle na stokach Chimburazo
-wyprawa na indiańskich koniach z Vilcabamby
-noc na pustyni pod Huacachiną
-Isla del Sol
-wieczorne caminando linią kolejową z Hedroelectriki do Aguas Calientes
Po to warto było tu przyjechać :-)

Finanse – nie będę się rozpisywał szczegółowo, bo statystyk nie prowadziłem, natomiast mogę łatwo podać sumę za całokształt 2-miesięcznej wyprawy: 12kpln plus 105k mil Miles&More.
Szczegółów nt. cen i porad jak tanio dojechać z A do B – jest w necie multum, więc nie będę się powtarzał.

Napiszę za to trochę o wyposażeniu.
Podróżuję wyłącznie "na lekko". Znacznie wyżej cenie sobie mobilność niż posiadanie wszelkich możliwych gadżetów.
Mój bagaż (podręczny oczywiście) zawierał:


Capture32.JPG



W sumie 8kg + 2 kg NBook do roboty.

Uwagi po 2 miesiącach podróży z tym zestawem:

W 95% jestem zadowolony z wyboru.
Co było najlepsze:
• Peleryna holenderskiego soldata zamiast kurtki: Przy wadze 660g - Pełni N-in-one funkcji: kurtka p-deszczowa, koc do rozłożenia się na glebie, awaryjny ocieplacz (jeśli mam już na sobie wszystko i jeszcze szczekam zębami), awaryjny pokrowiec- ocieplacze śpiwora (po spieciu w rękaw), awaryjny daszek od deszczu, także do spania, awaryjny hamak.
• Zestaw 3ch cienkich polarów " na cebulkę" - sprawdził się doskonale. Były momenty, że zakładałem wszystkie 3 plus pelerynę.
• Buty - miałem z tym dylemat - w końcu zabrałem górskie - i b.d.b.! Ameryka del Sur jest często zimna i deszczowa. Klapek używałem tylko na Galapagos i to nie często. W sumie mogłem ich nawet nie mieć.
• Zestaw "rozszerzonej trójpolówki" - de facto miałem 3 plus 1 na sobie (mowa o zestawie: t-shirt, skarpetki, gatki) stosowany w połączeniu z wszędzie dostępnymi i niedrogimi pralniami - sprawdził się świetnie. Oddawałem do pralni średnio co tydzień (4-8pln; 2-4h lub na rano gotowe) - i co najważniejsze: suche :-). Wbrew pozorom upranie tutaj czegoś samemu wymagałoby 2-3 dni suszenia (wilgotność powietrza).
• Elektryka: leciutka przejściówka US + malutki trójnik PL + ładowarka USB 3wyjsciowa - > z jednego gniazdka AC - ładuje wszystko równocześnie.
• Worek "na paszę". (Plecionka plastikowa, waga 100g) - był b. przydatny: do zostawienia niepotrzebnych gratów przy 1-2/dniowej wyprawie; do trzymania brudnych ciuchów (przewiewny), jako pokrowiec plecaka kiedy w drodze powrotnej po kupieniu w ostatni dzień wielu " peruwiański dóbr " dla moich Dziewczyn - musiałem już nadać bagaż do luku ;-) Karimata Bundeswehry (kostka) doskonale robi za osłonę NBooka i kindla równocześnie zastępując stelaż plecaka (z którego zrezygnowałem dla skompaktowania wysokości plecaka /wymiary bagażu podręcznego/ i oszczędzenia 150g wagi). No i robi za wygodny fotel kiedy siedzisz w busiku 3h na kole zapasowym ;-) Bdb rozwiązaniem jest też malutka ale silna czołówka ładowana z USB.
• Leciutki i zwijalny w "całe nic" plecaczek desantowy z Ikea - to opcja idealna na półdniowe wycieczki. Dodatkowo karimata Bundeswehry idealnie czyni w nim stelaż.
• Saszetka na suwak (też z Ikea, 60g) - na WSZYSTKIE "drobiazgi" (w sumie tego ponad 2kg). Dużo łatwiej jest coś znaleźć niż mając po kieszeniach i zakamarkach plecaka (przynajmniej dla mnie)
• Toileters: Ręcznik 40x60cm waga 80g (wykręcam go 3 razy żeby się wytrzeć po kąpieli - problem?); wszystkie kremy, pasty itp. - w miniaturowych pojemnikach.

Co mogłoby być bardziej optymalne, czyli lessons learned:

• Duży powerbank (16000mah i 350g wagi) był totalnym nieporozumieniem. Został mi zresztą szybko (i bez żalu z mojej strony) skradziony wraz z telefonem. W zupełności wystarczyłby malutki 2000mah / 100g (dałoby się ładować w kieszeni i dodatkowo - nie stracił bym telefonu ;-) Gopro - bez sensu. Może ze dwa razy użyłem.
• Kindle - jak wyżej. Przy czym tu głównie z braku czasu wynikającego z mojej roboty. Jadąc "na luzaka" - jednak bym zabrał.
• Grzałka się nie przydała. Hostele tutaj mają kuchnie albo przynajmniej wodę w termosie.
• Jedyne czego mi zabrakło, to "kapci hotelowych" ( takie frotki - 100g wagi, a wygoda w hostelach jednak spora)

Jeszcze odnośnie bezpieczeństwa (dóbr materialnych):

• Z moich obserwacji wynika że przewożąc bagaż w autobusach bezpieczniejszym miejscem jest luk bagażowy niż bagaż podręczny (ten na prawdę ciężko jest upilnować) - w nim tylko niezbędne minimum.
• Kasa. Obecnie stosuję metodę posiadania zawsze "żelaznego zapasu" gotówki (ok 300USD) plus gotówki "operacyjnej" na tydzień. (Kiedyś jeździłem z 3ma kartami i minimum gotówki) Dlaczego tak? Zbyt wiele razy wykurzałem się marnując wiele godzin na objeżdżanie nie działających lub nieistniejących bankomatów. Policzyłem sobie wartość oczekiwaną zdarzeń: A: ukradną mi 300USD * 1% prawdopodobieństwa (=3USD), versus zmarnuje co 2 tygodnie pół dnia * 100% (=bezcenne ;-)). Dodatkowym plusem bezpieczeństwa jest wożenie tylko jednej karty (w końcu gdzieś zadziała - mam czas...)

No i to to tyle.
Pozdrawiam z lotniska w Limie skąd Lecę do Bogoty, potem do Londynu - i do Warszawy :-)
Bardzo się cieszę, że wracam – czyli cel Włóczęgi bez Celu – został osiągnięty :-))

KONIEC.Sorry – nie mogę „domknąć” relacji bez wstawienia zdjęcia zdaje się – więc wstawiam:


Capture41.JPG



BTW: wie ktoś może dlaczego tu w statusie lotu piszą „llamar” „=call”, podczas gdy jest jeszcze godzina do odlotu?

Dodaj Komentarz

Komentarze (35)

washington 3 października 2016 13:21 Odpowiedz
To ja tylko się dopytam czy dobrze zrozumiałem - żona i dziecko/dzieci zostały w Polsce a Ty wyjechałeś na drugi koniec świata bez biletu powrotnego? :shock: A na relacji ciąg dalszy czekam :)
tropikey 3 października 2016 13:50 Odpowiedz
Kurczę, a ja mam wyrzuty sumienia z powodu zbliżającego się wyjazdu solo na... niecałe 3 tygodnie.
jurzystas 3 października 2016 17:17 Odpowiedz
@WashingtonOwszem, ale nie demonizujmy hasla “bilet w jedna strone”. To nie oznacza, ze nie wracam. Wrecz przeciwnie – mogę wrocic w każdej chwili i z dowolnego miejsca. Same zalety, z wyjątkiem ceny może, ale w moim przypadku – lot za mile M&M - wiec bez znaczenia czy w 1 czy w 2 strony (40kmil + 200PLN, Avianca via Madryt – po taniosci :-)
kieras86 5 października 2016 06:46 Odpowiedz
na Galapagos mozna sie tez dostac samolotem :) wiesz moze jak to cenowo wypada w porownaniu do statku?
jurzystas 5 października 2016 13:58 Odpowiedz
Statkiem (motorowka) - to tylko miedzy wyspami. Z Ekwadoru ladowego musisz doleciec na ktoras z wysp. Cena ok 400$ w obie strony. Dobra opcja jest lot za mile M&M - 25k mil i symboliczny tax (Avianca nie ma doplat paliwowych).
curvidens 6 października 2016 18:19 Odpowiedz
Co to za drzewo? opuncja (?)
gecko 6 października 2016 19:21 Odpowiedz
Doliczyłem się dwunastu, ale znając życie jest ich sporo więcej :P
olus 6 października 2016 21:36 Odpowiedz
ja widzę z 18 przynajmniej :)
curvidens 6 października 2016 21:43 Odpowiedz
ja mam 20; a zapewne jest ich więcej
brunoj 6 października 2016 22:10 Odpowiedz
26 na szybko, chocby na powyzszym zdjeciu widac ze zaznaczylem pojedynczo niektore podwojne (np dolne czerwone kolko najbardziej na prawo)
curvidens 7 października 2016 15:45 Odpowiedz
podziwiam talent, z 'głupiego" filetowania potrafisz zrobić interesującą opowieść
jurzystas 8 października 2016 06:48 Odpowiedz
7/10Tak więc po 2ch tygodniach opuszczam przytulne choć zimne wyspy Galapagos. Jeszcze przed wyjazdem udało mi się za 20$ sprzedać do pierwszej z brzegu wypożyczalni mój sprzęt do snorklowania. Ale będę miał teraz lekko w bagażu! :-) Chyba moje prawe ucho i tak nie wytrzymałoby więcej nurkowania z foczkami. Adios moi Foczy Przyjaciele! Kiedyś do Was wrócę. Nie wiem kiedy, i nie wiem czy - ale wrócę :-)Siedzę zatem w samolocie do Quito - i rozmyślam co by tu dalej z tak pięknie rozpoczętą Wyprawą. Po drodze na lotnisko St Cruz Baltra (2 autobusy i 1 prom z Puerto Ayora) - zgadałem się z dziewczyną z Niemiec o jej trasie przez lądowy Ekwador przed przylotem na Galapagos - i chyba podchwycę jej pomysł. Krystalizuje się to mniej-więcej tak: droga na południe - w kierunku Peru, a po drodze wejście na Cotopaxi (szczytu to się raczej nie da, ale zawsze coś – podobno piękny jest ) -> Baños (podobno fajne wody termalne - lubię takie - mniam :-) -> kolej na Naroz del Diablo (podobno cały czas niezła pomimo, że nie pozwalają już jeździć na dachu odkąd kilka lat temu 2ch Japończyków straciło głowy na wjeździe do tunelu - bad luck ;-) -> Cuenca (kolonialne miasteczko z minionych epok) -> Vilcabamba (jakaś dolina w górach gdzie podobno ludzie żyją po 120 lat) -> Peru (TBD)Sounds like a plan. Życie zweryfikuje. Tak jak zweryfikowało pierwotny pomysł aby jechać na wschód Ekwadoru - do miasteczka Coca skąd statkiem cargo można zabrać się w dół Rio Napo do Amazonki a potem Amazonką w górę do Peru. Można, tyle, że przy bliższym pogooglaniu wyszło, że statki pływają ca 2x w miesiącu i nigdy nie wiadomo kiedy. Do tego czas podróży waha się od kilku dni do kilku tygodni, bo przy niskim stanie wody Rio Napo statek często osiada na mieliźnie i trzeba go ściągać lub czekać na "przypływ". Biorąc pod uwagę, że zasięg internetu w dżungli może być "niezadowalający" - ten element nie da się raczej pogodzić z moją robotą (w końcu pracuję stąd na pół etatu jakby na to nie patrzeć ). Next time - Amazonka poczeka. Zobaczmy – co czas przyniesie…
jurzystas 8 października 2016 06:53 Odpowiedz
cos sie nie tak opublikowalo... Wie ktos moze dlaczego tekst sie nie przyczepil do calosci, jak to mialo miejsce przy moich poprzednich wpisach, tylko pokazuje sie jako komentarz? Czy moze dlatego, ze nie ma zadnego zdjecia?
tjanx 13 października 2016 21:32 Odpowiedz
Fajny opis, a gdzie parasol? - podrzucić?tjanx
jurzystas 14 października 2016 05:34 Odpowiedz
Tjanx napisał:Fajny opis, a gdzie parasol? - podrzucić?tjanxPalatka "Holendierskogo soldata" sprawdza sie wystarczajaco dobrze - dzieki :-)
tjanx 16 października 2016 22:27 Odpowiedz
Panie Sławomirze, co jest? - milczy Pan, chcę wierzyć że to tylko chwilowe lenistwo a nie coś brzydkiego.
pbak 16 października 2016 22:40 Odpowiedz
[quote="jurzystas"]@WashingtonOwszem, ale nie demonizujmy hasla “bilet w jedna strone”. To nie oznacza, ze nie wracam. Wrecz przeciwnie – mogę wrocic w każdej chwili i z dowolnego miejsca. Same zalety, z wyjątkiem ceny może, ale w moim przypadku – lot za mile M&M - wiec bez znaczenia czy w 1 czy w 2 strony (40kmil + 200PLN, Avianca via Madryt – po taniosci :-)[/quoteWrzucisz pls szczegoly tego lotu?
jurzystas 18 października 2016 04:02 Odpowiedz
pbak napisał:jurzystas napisał:@WashingtonOwszem, ale nie demonizujmy hasla “bilet w jedna strone”. To nie oznacza, ze nie wracam. Wrecz przeciwnie – mogę wrocic w każdej chwili i z dowolnego miejsca. Same zalety, z wyjątkiem ceny może, ale w moim przypadku – lot za mile M&M - wiec bez znaczenia czy w 1 czy w 2 strony (40kmil + 200PLN, Avianca via Madryt – po taniosci :-)[/quoteWrzucisz pls szczegoly tego lotu?Prosze bardzo: LOT WAW-MAD 10:40 + Avianca MAD-BOG 17:25 + Avianca BOG-UIO (kolo 23ciej) + Avianca UIO-SCY (kolo 10tej)
tjanx 18 października 2016 18:22 Odpowiedz
Aguanta amigo :!:
igore 18 października 2016 19:54 Odpowiedz
jurzystas napisał:nie będę zamęczał już czytelniko-oglądalników wątpliwej jakości zdjęciami. To oznacza brak kolejnych zdjęć wikuni we mgle. Wielka szkoda :( Podoba mi się taka spokojna narracja. Będę czytał dalej.
jurzystas 19 października 2016 13:32 Odpowiedz
16/10 (cofam się chwilę w czasie bo naszła mnie potrzeba uzewnętrznienia wewnętrznych rozterek. Uprzedzam - przydługie będzie…)Tak więc nie mam już SMARTFONA. Wcoorviłem się wielce. „No jak to możliwe???!!!”. Przez stek przekleństw po jakimś czasie zaczyna się przebijać mój Głos Wewnętrzny: „Chłopie, wyluzuj! W Ameryce Pd jesteś. Ten kontynent tak ma. Wiedziałeś o tym przecież jadąc tutaj. Tak, czy Nie?” „No tak – wiedziałem… Ale q………...........................…………………….…………….No OK. jutro kupię sobie telefon – i jakoś to połatam”Przez pierwsze popołudnie czuję się jak głuchy ślepiec wrzucony w nieznane sobie środowisko. Do Centrum z dworca muszę wziąć taksówkę (Fuuuj!) za 1,5$ (OK :-)Wieczorem miotam się bez sensu. Nie mogę połapać się w topografii. Mam wielki problem aby zapamiętać po której stronie skrzyżowania jest mój hotel.17/10Ganiam jak kot z pęcherzem po Cuence próbując kupić jakiś rozsądny telefon za rozsądną cenę. Okazuje się to nie być wcale takie proste. Taki – co wiem, że zadziała jak należy – kosztuje 600$+. No nie – bez przesady… Jakieś prostsze z kolei – pewnie połowa programów mi nie odpali. Do tego SIM-lock na Ekwador – nie wiadomo, czy da się zdjąć – i jeszcze niezgodna z Europejską częstotliwość – do wyrzucenia po powrocie. F…ck.I co tu począć???Dopiero gdy zrezygnowany siadam do kolacji – zaczyna docierać do mnie – że to są przecież oznaki uzależnienia. Uzależnienia od pie…nej technologii…Przebieg moich wewnętrznych rozważań – jest mniej więcej taki:-Ja: „Potrzebuję minimum: GPS z mapami offline, Email do Exchange, Gmail, Skype, Viber, Google, Przewodniki Lonely Planet, Translator, Aparat,….. Nie ma szans żebym był w stanie to wszystko odtworzyć za kasę zbliżoną chociaż do rozsądnej… Co tu począć???”-Głos Wewnętrzny: „Zastanów się, Chłopie – czy aby na pewno musisz być niewolnikiem technologii? Czy nie potrafisz już funkcjonować NORMALNIE? Pamiętasz jak podróżowałeś po świecie będąc studentem, bez tego całego shitu, z 50$ zaszytymi w gaciach, żeby przepuścili cię przez kolejną granicę?”-„No tak, ale…….”-„ A Twój 80letni Tata daje sobie radę dotrzeć bez całego tego elektronicznego g…na do Truskawca na Ukrainie?; Czy Malinowski podróżując przez Malaje miał dostęp on-line do Googla? Czy Kolumb posługiwał się GPSem?”-„No nie. Ale miał inne urządzenia nawigacyjne…”-„A ty nie masz? Słońce (poza czasem w południe kiedy świeci prosto z góry), kompas. Mapkę jakąś dostaniesz w każdym hostelu. Do tego koniec języka za przewodnika – 30 słów po hiszpańsku już znasz – douczysz się kolejnych 30…”-„No ale tak się już przyzwyczaiłem do tego elektronicznego wspomagania. To takie wygodne…”-„Nie smęć! Chodzisz na nocne rajdy na orientację, z mapami poprzekręcanymi tak, że nic z nich nie da się na pierwszy rzut oka wykumać? Dajesz sobie radę w Paryskich Katakumbach?”-„Fakt… Ale moja efektywna sprawność podróżowania spadnie drastycznie… Ale jak będę się kontaktował, co z moją robotą… Ale…”-„Co ale?! Jakie Ale?!!! Jesteś PODRÓŻNIKIEM, czy jakimś pie…onym <turystą>???”To przeważyło. -„Nikt, Ale to nikt, a już na pewno nie mój Głos Wewnętrzny – nie będzie nazywał mnie <turystą>! Dam radę bez tego całego e-shitu!!!”-„A widzisz! I Tak trzymać!! :-)”18/10Co jest najlepsze na przywrócenie równowagi psychicznej po utracie e-goowna?Oczywiście: Aqua Termale. Cabeza pod zimną wodę – Cabeza pod gorącą wodę. Kilka godzin Totalnego Relaksu w basenach +8 <> +45 C. Ktoś mógłby – niesłusznie – nazwać to torturowaniem własnego ciała. Dla mnie działa doskonale. Mniammm!!! Do tego nacieranie wulkanicznym błotem. Od razu mordka mi się znowu śmieje do świata :-). Jeśli istnieje raj – to tak właśnie musi wyglądać. A może piekło. Gorąco-zimno. Nie ważne. Coś nie-z-tej-ziemi w każdym bądź razie. W przerwach między różnotemperaturowymi piscinami – studiuję moje hiszpańskie rozmówki. Albo gadam z Lokalesami. Szczególnie dobrze rozmawia mi się z dziewczyną z Ambato. Ze szkoły pamięta jedynie parę słów po Engleso, co pomaga przy konieczności długich obejściówek aby objaśnić co się właściwie chciało powiedzieć, a równocześnie nie daje ucieczki na angielską łatwiznę. Nie przeszkadza jej moja gramatyka a’la Kali z użyciem 30 słówek. Jako logopeda – poprawia jedynie moją niewłaściwą artykulację „D” (=”Dzss” – język między zębami). Po prawdzie to pewnie w Hiszpanii, a nawet innych krajach AmLat mają i tak inna wymowę, ale co tam… ;-)Bardzo dużo ten dzień dał mi w moich lingwistycznych zmaganiach. Pewnie doszedłem już do nawet do 50 słówek. Co najważniejsze – to praktycznie w każdym temacie daje się radę dogadać. Ręce przy tym bolą – ale co tam :-)Oswajam się z Nową Rzeczywistością. Nie będzie tak źle.Trafić do tutejszych Banos i spowrotem lokalnymi autobusami bez nawigacji - dałem radę.Pracować i tak muszę od 5 rano do południa w hotelu (WiFi w Ekwadorze działa zadziwiająco dobrze – szczególnie po doświadczeniach z Azji Pd-Wsch), a potem już w Europie nikogo na łączach nie ma – powinno być OK.Lonely Planet – gdzie dalej w podróży? – przeczytam sobie z kompa w hotelu wieczorem.Jak się nad tym zastanowić – to nieposiadanie e-shitu w autobusie – też będzie tylko pomocne. I tak małych skaczących literek na wyboistych drogach nie jest się w stanie dłużej niż kilka minut czytać. Wydrukuję sobie moje 2 strony hiszpańskiego samouczka w większej czcionce – i tym się zajmę. Brak zegarka? „Que hora es?”. Jak zapytam w ten sposób kilka razy podejrzanych współpodróżników – to będą wiedzieli, że nie mają mi czego próbować kraść. A brak foto-aparatu? I tak nikt potem nie chce tego oglądać. Do tego zaoszczędzę godzinę dziennie na wywalaniu 450 z 500 zdjęć, bo przecież już dawno zapomniałem jak się robiło zdjęcia na prawdziwej kliszy, którą trzeba było potem wywołać – i nie pstrykało się bez sensu x10.Hmmm. Dam radę! (pozatym wjechałem sobie na ambicję, cheche ;-)
tropikey 19 października 2016 14:17 Odpowiedz
O ironio! Czytam to na smartfonie...
jasiub 19 października 2016 15:29 Odpowiedz
Na pocieszenie powiem Ci, że takie są uroki Ekwadoru i nie jesteś jedyny.Ja straciłem tam Canona 40D z dobrym szkłem. Też w autobusie + 2 razy próbowano mnie okraść (raz wyjątkowo bezczelnie polewając mnie jakimś gównem). Do końca wyjazdu robiłem zdjęcia czerstwą małpką. Większość osób, którą znam i była w Ekwadorze, albo została okradziona, albo przynajmniej próbowano. Niestety mimo wielu fajnych miejsc to najbardziej złodziejski kraj Am. Pd. Powodzenia.
jurzystas 21 października 2016 03:02 Odpowiedz
20/10Vilcabamba. O istnieniu tego miejsca dowiedziałem się jadąc BlaBlaCar z Olsztyna do Wwy. Podobno ludzie żyją tu najdłużej na świecie. Miasteczko kilka tys mieszkańców położone – jak zwykle – między górami. Obecnie to w dużej mierze „Gringolandia”. Zanim jednak zanurzyłem się w eksploracji lokalnej społeczności – wybrałem się na konie. Jako pacholęcie sporo jeździłem, ujeżdżając wszystkie konie u dziadków na wsi na własnoręcznie zrobionym siodle ze starego dywanu, wałka od tapczanu, i paru pasków. Ostatnio raczej nie częściej raz na kilka lat, ale tego się nie zapomina. Wczoraj wieczorem zaszedłem do miasteczkowej „firmy końskiej”. „Macie coś na jutro?” „Możemy mieć – jeśli jesteś chętny – 30$ za 4h”. „ OK – jadę”. I tak oto dziś o 11tej wprost przed biurem firmy w miasteczku dosiadłem jednego z dwóch niepozornej postury wierzchowców. Drugiego dosiadł Wilson – współwłaściciel końskiego interesu. „Jeździsz?”. „Jeżdżę”. „Dobrze?”. Daję sobie radę”. „No to bierz tego” – wskazał na kasztanowatego konika. „Se llama Rayo”. Wilson podciągnął popręgi w indiańskich siodłach – i ruszyliśmy. Jedna przecznica – koniec miasteczka – i w galop. Woow! – nieźle zasuwa ten mój Rayo. Nie trzeba mu dwa razy powtarzać. Zasuwa jak na wyścigach. Galopujemy drogami „przedmieścia” do podnóża gór. No naprawdę nieźle. Mój konik ma wyraźnie duszę sportowca. Wcale nie ma zamiaru odpoczywać – musi być pierwszy. W końcu przechodzimy w kłus. No – teraz dostanę w d… Nic podobnego. Rayo sunie miękko w kłusie – prawie bez anglezowania. Śmiesznie zarzuca na boki przednimi kopytami, ale kłusuje pięknie. Tylko, że wyraźnie za tym nie przepada. Co chwila próbuje przejść w galop. Indiańska uprząż umożliwia jednak świetne prowadzenie. W charakterze wodzy – 2 postronki związane w jeden dokładnie za szyją konia – dają świetną kontrolę przy prowadzeniu jedną ręką. Rewelacja. Do tego małe, ale bardzo wygodne siodło.Przejeżdżamy wpław rzeczkę – i rozpoczynamy wspinaczkę. Ostro pod górę. Mimo stromizny – koniki w zasadzie nie idą stępa. Kłus zakosami pod stromiznę – i co chwila podgalopowywanie. Bez absolutnie żadnej zachęty. No nie mam sumienia ciągnąć Rayo za uzdę próbując go hamować – i tak nie ma lekko. Zakładam, że wie co robi… Rayo jest niestrudzony. Cały mokry – ciężko dysząc zasuwa pod górę jak dziki. Mam obawy, żeby mi nie padł martwy, ale Wilson twierdzi, że Rayo tak ma – i daje radę. Po jakimś bardzo krótkim czasie – nie wiem, ale chyba poniżej pół godziny – wparowujemy na grzbiet. Ponad 2000mnpm (ruszaliśmy z 1400coś). Koniki z pianą z pyska – wcale nie zamierzają odpocząć. Szybkim kłusem zasuwamy wąską ścieżką wzdłuż urwiska. Wiem, że to brzmi sadystycznie i "prawdziwi koniarza" mogą mnie za to chcieć zlinczować, ale goście – wedle Lonely Planet – są absolutnie profesjonalną firmą, dbającą o konie należycie. Przypominają mi się sceny z westernów, o których zawsze myślałem, że to lipa – bo przecież konie – znane mi z Europy – nie potrafią tak biegać… No jednak potrafią. To są indiańskie konie peruwiańsko-ekwadorskie. Niewyobrażalnie wprost wytrzymałe – i zarazem waleczne. Cały czas sceneria coś pomiędzy Tatrami Zachodnimi – a Wysokimi. Widoki w dół – bajka. W końcu docieramy do miejsca powyżej dużego wodospadu, gdzie koniki dostają wreszcie przerwę, którą wykorzystują na pobrykanie (sic!) po łące.Zejście w dół do wodospadu, kąpiel, powrót pod górę. Koniki wyschły. Jedziemy dalej. Moje uznanie dla tych niepozornych rumaczków nie ma granic. Są absolutnie fenomenalne. I ten kłus. Prawie nie anglezuję, ale widzę, że Wilson nie anglezuje w ogóle. Zagaduję go w temacie (po hiszpańsku oczywiście). „Chcesz wiedzieć?” „No to się zamieniamy”. Wsiadam na jego „siwaka”. Ruszamy. No jestem już absolutnie w szoku. Ten koń w kłusie po prostu płynie. Wyjmuję nogi ze strzemion – jadę „na oklep”. Nie wiem o co chodzi. Takiego cuda jeszcze nie widziałem. „El Trote cośtam” (zapomniałem słowa) - wyjaśnia Wilson. To konik ekwadorski – niektóre mają taki właśnie „mięciutki kłus”.Rewelacja! Do tego prościutkie, acz świetne siodło. Z przodu bardzo wysoki łęk – doskonały do podtrzymania się przy zejściu pionowo w dół. Można też na nim zaczepić wodze (postronek) – bez obawy, że gdzieś odleci – i wtedy mamy 2 ręce wolne do strzelania z łuku lub przeładowania sztucera. Ja wykorzystuję raczej do trzymania się na stromiznach ;-). Także podniesiony tył siodła dodaje pewności na stromych zjazdach, i w trudniejszych momentach galopu.Świetne strzemiona – ze skórzanymi noskami z przodu – żeby noga nie wpadała za głęboko, oraz żeby w galopie nie dostać kopytem w buta (a i owszem, nie wiem jak, ale się zdarzało). Popręg nawet nie ma sprzączek – po prostu rzemienie zawiązuje się na metalowym kółku – i działa!. O super-skutecznych wodzach z postronka „Fi 15mm” już pisałem (wersja Wilsona miała dodatkowo skórzany oplot na postronku, ale i bez tego – o niebo lepsze niż nasze). Całość bez porównania wygodniejsza i skuteczniejsza w prowadzeniu od siodeł i osprzętu stosowanego u nas. No po prostu konstrukcja idealna. Jak będę miał kiedyś konia – to takie indiańskie oporządzenie sobie zorganizuję.Hmmm… Po tych 4ch godzinach – moje nikłe „życie hippiczne” już nigdy nie będzie takie samo… :-)A jak się później dowiedziałem - "Rayo" - oznacza "Piorun"...
jurzystas 24 października 2016 03:45 Odpowiedz
21/10Vilcabamba – to taka Gringolandia. 4000 Ekwadorczyków i 2000 ekspatów – zbieranina z całego świata. „Świętadolina” (z Quechua) – stała się popularna dla wszelkiego autoramentu ludzi szukających swojego miejsca na Ziemi. Spędzam zatem kilka godzin w tybylczym (czyt Gringo-lokalesko-bylczym) barze sącząc kolejne piwa – i rozmowy o życiu. Motywacje mieli różne”„…jak oni sobie myślą, że będę siedział w Quebec’u i dawał się grabić podatkami, a do tego oglądać na nielicznych pozostałych w kieszeni banknotach jakąś obcą mi królową – to się grubo mylą…”„…pogoda w Walii jest do d… - I to przez cały rok…”„… no przyjeżdżam do Napa Valey raz na kilka lat, ale to już nie ta Napa – na stałe już tam nie wrócę…”Na tablicy obok ogłoszenie „Buscado….” – i zdjęcie ufryzowanego pieska klasy Shitsu”Cześć-cześć-cześć. Wszyscy wszystkich znają. Specyficzne miejsce.Podobno rzeczywiście są jacyś ponad-100-letni „prawdziwi” tubylcy, ale ja się na nich nie natknąłem.22/10Wyjeżdżam wreszcie po miesiącu z Ekwadoru. Ale się tu zasiedziałem. Patrzę na mapę – trzeba trochę podgonić. W końcu miałem przejechać kawał Ameryki-del-Sur – a tu – patrząc od-do – posunąłem się zaledwie o marnych kilkaset km.Włóczę się przez wieczór po kolejnym miasteczku z „kolonialnym” Starym Miastem” (Loja) – i o godzinie 0:00 - wsiadam w nocny autobus do Piura w Peru.Robię jeszcze krótkie zestawienie: „co mnie w Ekwadorze zadziwiło?”:-kraj jest jak dla mnie zdecydowanie „europejski” – i zupełnie nie odpowiada mojemu wyobrażeniu nt. Ameryki Pd.-gigantyczna ilość miejsc takich że szczęka opada (klasy: krajobrazy górskie)-jeden z ostatnich krajów na tym padole, gdzie benzyna jest po dolara za galon :-)I jeszcze jedno: czego w Ekwadorze „nie zaliczyłem” (z premedytacją – zamierzam kolekcjonować miejsca, których właśnie „nie zaliczyłem”, chociaż mogłem – bo byłem o krok, ale lubię się jakoś wyróżniać z tłumu). A więc:-byłem w Quito i nie zrobiłem sobie selfci na linii wyznaczającej równik. Ba – nawet nie chciało mi się tam podjechać…-byłem na Galapagos i nie zobaczyłem „blue-footed-bobisa” (ptaszydło z niebieskimi nogami); -co jeszcze?..... zasypiam….23/10Budzę się, otwieram oczy – i jestem w mojej ulubionej Azji Pd-Wsch. Paczam przez okno – i wszystko jest inaczej. Domki posklecane z byle-czego. Totalny bajzel wszędzie. Tuk-tuki zamiast samochodów. Chaos na ulicach. No nareszcie – znalazłem się w miejscu jakie lubię :-)Jestem w Peru.Zmienia się także totalnie otoczenie i klimat. Nie ma już gór – jest płasko. Ani zieloności – jest pustynia. To zaledwie 600km w linii prostej od Quito. Tam codziennie leje – tu ostatnio pokropiło w styczniu. Hmmm – muszę trochę poczytać o klimatach na Ziemi. W szkole na „gegrze” te rzeczy były tak nudne – jak abstrakcyjne. Nawet by mi nie przyszło do głowy, że gdzieś tam kiedyś dotrę – więc po kiego grzyba miałbym się tego uczyć?Wysiadam rano w miasteczku Piura. Zakurzone pustynne miasteczko. Ruch azjatycki (to lubię), jednak w samym mieście niewiele jest ciekawego – więc wrzucam szybkie śniadanie – i w kolejny autobus (6h) – do Trujillo. Tu już zamierzam się na trochę zatrzymać.Docieram późnym popołudniem – lokuję się w hostelu tuż obok centralnego Placu de Armes.Wieczorem – na dziedzińcu tuż obok – rozkłada instrumenty lokalny zespół. Przychodzę posłuchać. Chłopaki nieźle dają. Zaczynają od „Corazon espinado – Santany”, potem inne latynowskie covery, których nie rozpoznaję. Naprawdę fajna kapela. I duża. Jest ich 12tu:2ch perkusistów, jeden bębniarz z wielkimi kotłami, klawiszowiec, gitarzysta, basista, 2ch śpiewaków, jeden na saksofonie, jeden z trąbką, i jeden z czymś przypominającym tykwę. Dają czadu. O 12tej półprzytomny padam spać.24/10Pojechałem na wycieczkę zorganizowaną (sic!). „A niech tam - będę ćwiczył hiszpański”. Pani przewodniczka po angielsku „nie abla”. Jeździmy po przed-inkaskich ruinach miast. Jest ich tu w okolicy sporo. Huaca del Sol i Huaca del Luna – Świątynie cywilizacji Moche I-VIII w.n.e.; Ogromne ongiś miasto Chan Chan – cywilizacji Chimu IX-XV w.n.e. Dopiero po nich nastąpili Inkowie (i Machu Pichchu). Z ruin zostało niewiele, bo budowle były w zasadzie z gliny, ale obszar i wielkość pozostałości robią wrażenie. Spojrzenie na to wszystko wymaga trochę wyobraźni. Za to – nie ma tu żadnych tłumów :-)No i całkiem nieźle rozumiem panią przewodniczkę (tj. jestem w stanie wychwycić ogólny zarys opowieści ;-)
tjanx 24 października 2016 20:56 Odpowiedz
Ho, Ho, - Te miasto Trujillo to prawie milionowe miasto!, - a nie jakieś prowincjonalne miasteczko!
jurzystas 27 października 2016 05:14 Odpowiedz
25/10Przy śniadaniu klaruje mi się dalszy gryplan. Krótka acz treściwa rozmowa z podróżniczką w dredach + potwierdzenie telefonem do Brata - I już wiem jak zapełnić rekonwalescencje przed-amazońską. Pojadę jednak do MaciuPiciu. Wiem już jak zrobić to po mojemu - z pominięciem turystycznego mainstreemu. Trochę szkoda bo miałem szczery zamiar wpisać M-P Na listę "Wielkich Pominiętych" ale coś muszę w tym Peru przez tydzień albo i dwa robić. Na Liście zostanie mi przynajmniej Titicaca. Dobre I to. (Wiem - można to uznać za hipstersko-małostkowe, ale mnie kręci - nic nie poradzę ;-)) Szybciutko kupuję zatem na dziś wieczór bilet do Limy - I jadę lokalnym autobusem do Huanchaco - tutejszego kurortu nadmorskiego. Przyjemny grajdołek a'la Władysławowo tylko piasek szary. Za to nożna fajnie obserwować pelikany nurkujące za rybami.Wieczorem wracam do Trujillo I wsiadam w autobus 21:45 do Limy. Słyszałem opowieści o peruwiańskich autobusach ale mimo to muszę zbierać szczękę z podłogi. Wypas biznes-klasa. Literalnie. Ogromne i super wygodne fotele rozkładane prawie na płasko. Stewardesa roznosi drinki. Bajka :-) Rano będę mógł popracować korzystając z WiFi. Pani mówi "a Lime siete de la maniana" - spoko.Zlewam samolot do Cuzco - machnę się takim fajnym autobusem via Arequipa.
tjanx 30 października 2016 21:07 Odpowiedz
Ostał mi się 4-ro pak Żywca (zimnego z lodówy) podrzucić?
jurzystas 31 października 2016 01:11 Odpowiedz
Tjanx napisał:Ostał mi się 4-ro pak Żywca (zimnego z lodówy) podrzucić?Bardzo proszę. Podaję adres: S 14.094817, W 75.770239 Dzięki.
tjanx 31 października 2016 22:09 Odpowiedz
Dziękuję za namiary, podrzucę do Hostelu Del Barco w Oazie ( tam mają chłodziarkę dla piw) to tylko troszkę ponad kilometr na północny wschód.
miriam 18 listopada 2016 22:04 Odpowiedz
Super ta Twoja wyprawa i kapitalna relacja.Czytało się wspaniale.Wracaj szczęśliwie :P
tjanx 18 listopada 2016 23:54 Odpowiedz
Z najwyższą niecierpliwością codziennie sprawdzałem fly4free oczekując kolejnych relacji. Czytałem i widziałem to tak, jak bym tam był. Czasem wznosił się Pan na wspaniałe wyżyny dobrego pisania. (2 razy). Gratuluję wspaniałego wyczynu, gdyż jest to naprawdę wyczyn turystyczny, a nie prowadzenie za rączkę serwowane przez biura dla wygodnickich. Chapeau bas, Monsieur Jurzysta.
michcioj 19 listopada 2016 01:56 Odpowiedz
swietna relacje,dzieki, prosimy o koszty po powrocie :)
jurzystas 19 listopada 2016 04:07 Odpowiedz
Koszty się nie zmienią, bo po drodze mam już tylko all-inclusive via priority-pass ;-) (BTW - polecam - jedna z lepszych inwestycji dla permanentnych włóczykijów :-))Pozdrawiam z Bogoty.
grens 13 grudnia 2016 10:40 Odpowiedz
jurzystas napisał:Zanim jednak wyjechałem do Boliwii – spędziłem jeszcze w barze wieczór z kolegą – też w pewnym sensie podróżnikiem, ongiś przemierzającym drogi i bezdroża Ameryki del Sur. W ciągłym poszukiwaniu – czego? Ideały? Dobro-i-zło-w-jednym.Dziwny gość. Pełen sprzeczności. I charyzmy."Ponosi odpowiedzialność za ok. 10 tysięcy egzekucji, z których od 800 do 1700 wykonał osobiście, a także za masową emigrację z Kuby"Dostrzegasz tu gdzieś dobro? Fanatyzm nazywasz charyzmą? Nie mieszaj ludziom w głowie. To zbrodniarz i p...ony komuch. :evil: